American Film Festival – „The Lighthouse”: Mewy nie są tym, czym się wydają

Mewy nie są tym, czym się wydają. Światło latarni nie jest tym, czym się wydaje. Podobnie jak morskie fale, kraby, nafta, a nawet sami latarnicy. W „The Lighthouse” nic nie jest takie, jakie powinno być, bo szaleństwo nie jest przecież normalne. Eggers zagląda przez dziurkę od klucza w głąb ludzkiej psychiki i odnajduje w niej bardzo niepokojące rzeczy – dumę, władczość, pożądanie, samotność i strach. Ale w tej otchłani bulgocącej ekskrementami jest też nieoczywiste, hipnotyzujące piękno – pociągające jak syreni śpiew czy zniewalające światło morskiej latarni.

„The Lighthouse” czerpie z poetyki starego kina – bierze z niego format obrazu, czarno-białą kolorystykę, sposób kadrowania i oświetlenie. Na równi z obrazem istotny jest dźwięk, który nieustannie dudni oszałamiającym wichrem, rozbryzguje falami o skały, zalewa morską pianą, skrzeczy mewim krzykiem i niepokoi dźwiękiem odległych syren. W ten sposób Eggers kreuje rzeczywistość pozbawioną przestrzeni i czasu, która równie dobrze mogłaby istnieć współcześnie, jak i dwieście lat temu. Film mówi bowiem o rzeczach absolutnie uniwersalnych – najgłębszych ludzkich namiętnościach, atawistycznych uczuciach, prostych potrzebach i złożonych fantazjach.

Medium tej opowieści jest stylistyka horroru, czy może raczej ponurej baśni, żywiącej się starymi opowieściami pijanych w sztok marynarzy o syrenach z waginami, władczych trytonach, diabelskich mewach, w których skrywają się dusze martwych żeglarzy. Eggers zbiera te wszystkie opowieści i tworzy z nich elektryzującą układankę, skrzącą się od niesamowitych pomysłów wizualnych, hipnotyzujących dźwięków, rubasznych żartów, smrodu ekskrementu, wódki i gnijących zwierząt i mistrzowskiego aktorstwa Willema Dafoe i Roberta Pattinsona.

Film opowiada o latarniku i jego nowoprzybyłym pomocniku, którzy zaczynają wspólną pracę na malutkiej, bezludnej wysepce, gdzie znajduje się tylko rozpadająca latarnia morska. Latarnik traktuje chłopaka jak swojego sługę, pomiata nim i lekceważy. Młodemu od początku nie podoba się taki układ, ale postanawia milczeć. Każda kolejna scena przynosi naprężanie relacji między dwójką, której nie służy samotność, huraganowy wiatr wiejący z niekorzystnej strony i powoli kończące się zapasy żywności, zastępowane nieprzebraną ilością alkoholu. Powoli zaczynają tańczyć szaleńczy taniec śmierci, prowadząc się wzajemnie na klif paranoi. Walą się po mordzie, wzajemnie przeklinają, oszukują i manipulują – by wieczorem totalnie pijani zastygnąć w swoich ramionach.

„The Lighthouse” to film hipnotyczny, transowy, wciągający w swoją smolistą strukturę i obraz pogrążony w wyrazistych światłocieniach. Jest tu sporo z kina absurdu, surrealizmu, ale jeszcze więcej z horroru czy filmów psychologicznych Romana Polańskiego. Eggersowi bardziej zależy na wyrazistej, oszałamiającej atmosferze, niż spójnej, linearnej fabule. Wrzuca więc swoich bohaterów w świat poza czasem i przestrzenią, by patrzeć, jak się kotłują, brodzą w nieczystościach, tłuką i plują na siebie, popadając w szaleństwo. A my idziemy ku niej razem z nimi – pochłonięci ich omamami, przewidzeniami, paranojami, które rozszarpują nasze oczy, uszy i wnętrza – jak odwieczne namiętności, pragnienia i ambicje. Albo jak zgłodniałe mewy.

Ocena: 8/10