Piraci z Karaibów powrócili po sześcioletniej przerwie, która najwyraźniej zrobiła realizatorom dobrze, bo seria ponownie obrała dobry kurs, a nawet dostała wiatru w żagle. Miłośnicy pirackich klimatów ponownie poczują się więc jak w domu, mogąc emocjonować się licznymi i niezwykle widowiskowymi scenami walk i śmiać do rozpuku na jeszcze liczniejszych scenach humorystycznych. Niczym jednak nie zaskoczy – na szczęście ani pozytywnie, ani negatywnie.
Muszę przyznać, że nie do końca byłem w stanie zrozumieć powszechne narzekania na kolejne części przygód kapitana Jacka Sparrowa. Fakt, maniera Johnny’ego Deppa mogła irytować, ale to raczej problem aktora, a niekoniecznie kolejnych odsłoń przygód granej przez niego postaci. Jasne, historia najbardziej znanego pirata na karaibskich wodach zaczęła skręcać z rejony kompletnego absurdu, który znajduje się daleko za krańcami świata, ale prawdopodobieństwo, realizm i respektowanie praw fizyki nigdy nie były domeną tej serii. Od początku te filmowe opowieści miały być zlepkiem humoru, akcji i przygód, które czerpały wzorce z najlepszych przykładów kina nowej przygody. I choć z pewnością daleko im było do Indiany Jonesa, Gwiezdnych Wojen czy Parku Jurajskiego, to z powodzeniem realizowały założony plan – czyli dostarczały bezpretensjonalnej rozrywki dla całej rodziny.
Tak samo jest z już piątą częścią, która ponownie nie grzeszy logiką, za to bawi, wciąga i mami mitami, legendami i tajemnicami. Już od kilku lat uważam, że „Piraci z Karaibów” są czymś wyjątkowym na tle współczesnego kina wysokobudżetowego, które eksploatuje przede wszystkim dalekie ostępy galaktyki i skłania się ku super mocom i różnej maści bohaterom w opiętych kombinezonach. Seria zaprojektowana przez Gore’a Verbiskiego jako jedyna od początku skłania się natomiast ku przeszłości i stawia na spryt, cwaniactwo, niepoprawny humor, a nie heroizm, nadprzyrodzone umiejętności i nowoczesne gadżety. Jest serią, która obywa się bez bestsellerowych powieściowych pierwowzorów i komiksowych superbohaterów, za to ożywia na ekranie stare pirackie legendy i mity. Innymi słowy, jest marką, która być może najdoskonalej w kinie współczesnym wpisuje się w konwencję filmu przygodowego.
„Zemsta Salazara” jest ni mniej, ni więcej, lecz tym wszystkim, czego można spodziewać się po każdej kolejnej części „Piratów z Karaibów”. Dworuje sobie z własnej niedorzeczności, a to ciągnąc przez pół karaibskiej wyspy cały budynek banku, a to pozwalając Sparrowowi ujarzmić rekina-zombi, dzięki któremu w ostatniej chwili ucieknie przed armią piratów-duchów. Ta seria zawsze stała kontrolowaną niedorzecznością, która z odcinka na odcinek radykalizowała się. Tym razem jest bardziej zdyscyplinowana i raczej stara się podążać za fabułą, która co prawda nie grzeszy złożonością, lecz nie obywa się bez kilku niespodzianek.
Tym razem Jack Sparrow znajduje się na drugim planie, oddając pałeczkę synowi pamiętnego Willa Turnera, w którego wcielał się Orlando Bloom. Mały Henry postanowił za wszelką cenę uwolnić ojca od klątwy, która od lat więzi go na przeklętym „Latającym Holendrze”. W tym celu zaciąga się na statek, wyruszając w poszukiwania legendarnego Jacka Sparrowa, który jako jedyny może mu pomóc w odnalezieniu artefaktu, zdejmującego wszelkie morskie klątwy – trójzębu Posejdona. Po drodze zaznajamiamy się z posądzaną o czary Cariną Smyth, ponownie spotykamy się z kapitanem Barbossą, a przede wszystkim poznajemy tytułowego Salazara, czyli tropiciela piratów, który swego czasu został przechytrzony przez Jacka.
Fabuła jest ciągiem przeplatających się scen walk i żartów o różnym poziomie śmieszności. Eksploatuje stare legendy, mity i podania, mieszając je i przeinaczając ku uciesze widzów. Tak samo jak było w poprzednich filmach, bohaterowie co chwilę zmieniają strony konfliktu tak, by nieustannie napędzać spiralę akcji. Nie chodzi wszak o psychologiczne prawdopodobieństwo, podobnie jak o jakiekolwiek prawdopodobieństwo, lecz o galopadę atrakcji, których na szczęście nie brakuje. Mamy więc legendarny artefakt o wielkiej mocy, groźnego przeciwnika, tajemniczą mapę, kiełkujący romans i absolutnie genialne cameo Paula McCartneya.
Okazuje się, że „Piraci z Karaibów” nawet po sześciu długich latach świetnie odnajdują się na rynku blockbusterów – być może nawet lepiej niż wcześniej. Przecież to Jack Sparrow wprowadzał do globalnej świadomości typ bohatera ambiwalentnego – trochę podłego, zabawnego, fajtłapowatego, ale również sympatycznego i podziwianego – który dopiero obecnie stał się w mainstreamowym kinie kimś powszechnym. „Zemsta Salazara” nie przynosi żadnego przełomu – nie jest najlepszą, ani najgorszą z części, raczej nikogo niczym nie zaskoczy, ale również nie powinna sprawić zawodu. Przekonanych do „Piratów…” utwierdzi w sympatii, a widzów nieprzychylnych raczej nie zwerbuje na stronę fanów.
Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.
Komentarze (0)