To już czwarta, ostatnia, relacja z 47. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Piszę w niej między innymi o laureatach Złotych i Srebrnych Lwów. Ale również o kilku mniej udanych filmach.
Brigitte Bardot Cudowna, reż. Lech Majewski
Lech Majewski znany jest z zamiłowania do filmowych spektakli. Niektóre jego filmy wręcz znajdują się na pograniczu kina i galerii. W „Brigitte Bardot Cudownej” co prawda rezygnuje z wysokich ambicji artystycznych, ale nie wycofuje się z wizualnego rozbuchania. To kino zafascynowane oniryzmem, baśniowością, fantazją rodem z kinematograficznej wyobraźni – na dodatek podszyte nostalgią za dzieciństwem.
Co z tego jednak, że Majewski wprowadza swojego młodego bohatera – całkiem dosłownie – w kolorowy świat kina, co z tego, że przez ekran przechodzi tabun filmowych gwiazd z tytułową Bardotką na czele, co z tego, że znalazło się też miejsce dla sławnych pisarzy, piosenkarz i malarzy. Co z tego, jeśli ten barwny świat niesztampowych postaci został zamieniony w nijaką opowieść, która prowadzi donikąd. Ostatecznie więc film tak bardzo wizualnie barwy okazuje się smutny i nudny.
A wszystko to przez scenariusz, który nie prowadzi bohatera przez jasno wytyczoną drogę. Nie ma tu nawet wyczuwalnej struktury, która ten wizualny bałagan jakoś by porządkowała. Mimo mnogości lokacji i postaci, w niemal każdej scenie powtarza się ta sama myśl – tęsknota za nigdy niewidzianym ojcem, który niegdyś latał w dywizjonie 302. „Brigitte Bardot Cudowna” to kino z pewnością nakręcone z potrzeby serca – bo autobiograficzne, pełne osobistych fascynacji autora. Tylko – co z tego, jeśli odbiorcy tych samych fascynacji, pragnień, tęsknot i wzruszeń nie są w stanie z reżyserem współdzielić.
Ocena: 4/10
Filip, reż. Michał Kwieciński
Transowa muzyka z wyczuwalnym, podbijającym dynamikę beatem, meandrująca, niespokojna kamera Michała Sobocińskiego, która omiata bohaterów, wreszcie niespokojne postacie, które są niemal nieustannie w ruchu, nabuzowane sprzecznymi emocjami. „Filip” jest kinem angażującym, przyciągającym uwagę, wciągającym w ekranowy świat – choć to wcale nie oryginalna jak na rodzime kino historyczne filmowa forma jest najciekawszym elementem filmu.
Bo nim jest nietuzinkowy bohater i miejsce akcji. Jeszcze nikt w naszym kinie nie opowiadał w ten sposób o II wojnie światowej. „Filip” jest jak najdalej o patosu, martyrologii czy bogoojczyźnianej narracji. Choć jest walka, opór i determinacja w pracy na rzecz pokonania wroga. Z tym, że metody, po jakie sięga tytułowy bohater, są wyjątkowo niesztampowe.
Akcja rozpoczyna się w warszawskim gettcie, gdzie poznajemy Filipa i jego najbliższych. Młody chłopak wraz z ukochaną właśnie szykują się do występu na lokalnej scenie. Ich występ przerywa jednak wizyta Niemców, którzy zabijają rodzinę i dziewczynę bohatera. Przeżyć udaje się tylko Filipowi. W tym momencie akcja przeskakuje o dwa lata. I tym samym wpadamy w zupełnie inny świat, zmienia się również ton opowieści.
Wkrada się humor, ironia, wręcz cynizm, który napędza młodych gastarbeiterów z całej Europy, pracujących w eleganckim hotelu we Frankfurcie. Filip, na francuskim paszporcie, jest tam kelnerem. Jednak jego celem nie jest praca, ani nawet przeżycie w samym sercu nazistowskiego reżimu. „Filip” jest bowiem bardzo nietypowym kinem zemsty.
I gdyby ta ironia, cynizm, humor i dynamizm zostały utrzymane do samego końca, to moglibyśmy wręcz mówić o dziele wybitnym. Problem w tym, że pod koniec akcja wyhamowuje i w opowieść wkrada się scenariuszowa sztampa, wprowadzająca zupełnie niepasujący do tej opowieści nieznośny sentymentalizm. Mimo to, „Filip” jest jednym z najciekawszych polskich filmów historycznych ostatnich lat.
Ocena: 6/10
Kobieta na dachu, reż. Anna Jadowska
Poprzedni film Anny Jadowskiej – „Dzikie róże” – był niezwykle donośnym głosem w obronie interesów kobiet. Nic więc dziwnego, że kolejny film tej autorki również wpisuje się w mocną narrację feministyczną. Problem tylko w tym, że to, co było świeże, nośne i odkrywcze te kilka lat temu, dziś jawi się jako oczywiste. A wręcz łopatologiczne.
Ale to nawet nie o jednowymiarowość autorskiego spojrzenia chodzi. Nie w tym tkwi największa wada „Kobiety na dachu”. Problem jest w postaci głównej bohaterki, która zdaje się być ulepiona z gazetowych nagłówków. Mamy tu bowiem bodaj wszelkie problemy – zarówno społeczne, jak i prywatne – jakie mogą dotknąć niezamożne kobiety po sześćdziesiątce. Wiele z nich generują mężczyźni: mąż jest rzecz jasna nieczuły i nie bardzo się interesuje nią i jej potrzebami. Dorosły syn wciąż zajmuje swój pokój i codziennie rano dostaje od mamusi świeże śniadanko. I jeszcze jakiś obcy facet uprawia mansplaining, gdy tytułowa kobieta ma problem z wycofywaniem samochodu.
Do tego dochodzą jeszcze wyłudzanie pieniędzy podejrzanymi smsami, chwilówki wprowadzające w spiralę coraz bardziej powiększającego się długu, no i rzecz jasna aborcja – bo największą pożyczkę wzięła po to, by pomóc siostrze, która musiała pojechać z córką do Czech usunąć ciążę. Gdyby jeszcze stąpając po tym dachu, na kobietę spadło niebo, los Hioba w spódnicy by się dokonał.
Historia z daleka pachnie tanią publicystyką, a każda kolejna informacja o życiu bohaterki sprawia, że kobieta przestaje być osobą z krwi i kości, a jawi się raczej jako reprezentantka wszystkich niespełnionych, nieszczęśliwych, zagubionych kobiet. I nie byłoby to pewnie jeszcze tak wielkim problemem, gdyby nie fakt, że zostało to przedstawione tak bardzo jednowymiarowo – po jednej stronie konfliktu mamy nieszczęsną kobietę, a po drugiej cały zły świat. Świat, dodajmy, oglądany przez pryzmat strony tytułowej szukającego taniej sensacji tabloidu.
Ocena: 5/10
The Silent Twins, reż. Agnieszka Smoczyńska
Nie ma wątpliwości, że dla Agnieszki Smoczyńskiej „The Silent Twins” to ogromny krok w kierunku dużej międzynarodowej kariery. Nakręciła film w języku angielskim, z międzynarodową obsadą, w której znalazła się wschodząca gwiazda sporego formatu i opowiedziała uniwersalną, lecz autentyczną historię, która zadziwiła świat. Z każdego kadru, każdej sceny bije reżyserka sprawność i wysoka jakość produkcyjna. To film kręcony na poziomie światowym – nie ma co do tego wątpliwości. Ale nie od dziś wiadomo, że nawet na tym poziomie filmy miewają swoje wady. I tak też jest z „The Silent Twins”.
Film opowiada autentyczną historię, która ma w sobie coś z mrocznego horroru. Dwie czarnoskóre bliźniaczki, mieszkające w Walii, zawierają pakt, w ramach którego umawiają się, że będą rozmawiały tylko ze sobą nawzajem. Nikt więc nie potrafi do nich dotrzeć i się z nimi normalnie komunikować. Tak jest przez wiele lat, aż w końcu trafiają do szpitala psychiatrycznego. Smoczyńska potrafi z tej opowieści wyciągnąć niesamowity klimat z pogranicza kina grozy, ale jej film nie jest horrorem, a połączeniem wielu gatunków: kina psychologicznego, musicalu, filmu tanecznego, muzycznego, a nawet animacji.
Ta wielość, kreatywność i wizjonerstwo to zdecydowanie najlepsza strona tego projektu. Niemal każda scena ma na siebie własny, niepowtarzalny pomysł. Dziewczyny tańczą, śpiewają, kreują literacką fikcję, tworzą marionetki, które na ekranie ożywają. To wszystko naprawdę skrzy się pomysłowością – podobnie jak było w debiucie Smoczyńskiej „Córki dancingu”. Ale to, paradoksalnie, jest również główny problemem tego filmu.
Twórczyni jest ewidentnie tak zafascynowana wewnętrznym światem swoich bohaterek, że niemal jedyne co robi, to na różne sposoby go eksploatuje: za pomocą scen tańczonych, śpiewanych, animacji czy zwizualizowanej fikcji literackiej. Robi to za pomocą światła, koloru, kostiumów, scenografii i – przede wszystkim – muzyki. Ogląda się to świetnie, problem w tym, że niemal żadna z tych scen nie pcha fabuły do przodu.
Smoczyńska nie jest zainteresowana snuciem historii, przez co zwyczajnie za wiele się tu fabularnie nie dzieje. Można więc poczuć pewną statyczność i repetytywność. Każda scena jest niby inna, ale opowiada o tym samym – o różnych wymiarach fantastycznego świata wewnętrznego dziewcząt. Jednak niemal żadna z nich na dobrą sprawę ani nie wyjaśnia ich fenomenu, ani nie rozwija ich osobowości. Zamiast intrygującej opowieści, dostajemy zbiór błyskotek – świetnie wyreżyserowanych scenek, które nie układają się w większą całość.
Ocena: 7/10
Zadra, reż. Grzegorz Mołda
Kino okołohip-hopowe przeżywa w polskim kinie dobry czas. Niedawno z ekranu rapował Chada w „Procederze” braci Węgrzyn, przez kina przeleciał dokument „Skandal. Ewenement Molesty”, w tym roku byli przecież rapowani „Inni ludzie”, rapuje się również w „Bratach” czy „Chlebie i soli”. Do tego zestawu należy również dopisać „Zadrę”, którą wyróżnia to, że rapuje w niej dziewczyna i że właśnie wokół tworzenia hip-hopu kręci się cała akcja.
Mołda robi wiele, by nie popaść w stereotypowy sposób opowiadania o blokowisku i zamieszkującej go młodzieży. A przecież w polskim kinie wciąż nie potrafimy się otrząsnąć z paternalizującego spojrzenia na „blokersów” Roberta Glińskiego z „Cześć, Tereska”. Tymczasem w „Zadrze” nie ma żadnej patologii, nikt nie pije, nikt nie ćpa (przynajmniej na osiedlu), nawet nie trudni się ulicznym procederem. Są za to sympatyczne dziewczyny, kochające rodziny i sympatyczni chłopacy i tylko szef głównej bohaterki – Sandry – to niezły dupek.
Więc już choćby to odświeżające spojrzenie na młodzież, bloki i powstający w nich rap jest godne docenienia. Ale to nie jedyna zaleta „Zadry”. Pierwsze trzydzieści minut to prawdziwa petarda: rozpoczyna się od sceny rapowanej, podczas której dwie przyjaciółki nie zważając na nic nawijają dobre rymy i jadą przez osiedle na elektrycznych hulajnogach. Potem akcja wcale nie zwalnia. Wchodzimy do ich domów, poznajemy bliżej, dowiadujemy się o ich marzeniu – by zostać gwiazdą hip-hopu.
Gdy świat przedstawiony wraz z bohaterami zostaje ustalony, niestety fabuła wpada w koleiny konwencji filmu o zawiłościach artystycznej kariery. Na dodatek wypadki dzieją się tak szybko, że można odnieść wrażenie, że twórcy jak najszybciej chcą mieć opowiadanie tej historii z głowy – bo przecież i tak widownia doskonale wie, jak to się skończy. Tytułowa Zadra wpierw będzie się bezskutecznie bardzo starała, potem przez przypadek wejdzie na szczyt, by ostatecznie upadając moralnie, dostąpić również artystycznego upokorzenia. Nikogo więc nie zdziwi fakt, że ostatni akt musi przynieść odkupienie.
Niestety to wszystko dzieje się tak bardzo mechanicznie i bezrefleksyjnie, że wszystkie dobre strony filmu szybko wylatują z pamięci. Bohaterka przestaje fascynować i już tylko irytuje, bo zachowuje się niewiarygodnie – tak, by pasowało do narzuconego fabularnego wzorca. Nawet świetnie rapujący Jakub Gierszał, dobre zdjęcia czy niezła Margaret w roli drugoplanowej nie ratują ostatecznie filmu, który okazuje się sztampową i źle opowiedzianą opowieścią o zbyt wysokich kosztach sukcesu. Ale trzeba przyznać, że wszystko, co najgorsze, bierze się w tym filmie ze scenariusza, a to, co najlepsze – z reżyserii. Warto więc wypatrywać kolejnego filmu Grzegorza Mołdy.
Komentarze (0)