Premiera tygodnia – „Szermierz”: Przewidywalne ciosy

To musiał być chwyt marketingowy. Nie wierzę, że z fińską kinematografią jest tak źle, by „Szermierza” Klausa Härö nazywać najlepszym filmem dekady. Co prawda od najlepszych dzieł Akiego Kaurismäkiego faktycznie minęło trochę czasu, to nie wydaje mi się, by inni twórcy nie potrafili nakręcić obrazu przynajmniej przyzwoitego. Co prawda, „Szermierz” nie jest filmem spektakularnie złym, ale jego twórcy popełnili grzechy niewybaczalne. Na ich sumieniu ciążą przewidywalność i schematyzm.

Dzieło to opowiada o tytułowym szpadziście Endelu, który zaraz po II wojnie światowej zjawia się w estońskiej wiosce. Zostaje zatrudniony w szkole jako „pan od wf-u”. Nie radzi sobie z dziećmi, widać, że szkoła nie jest miejscem dla niego. Ale z czasem zaczyna łapać z podopiecznymi kontakt. Brakującym ogniwem, które ich połączyło, okazała się szermierka. W tej historii znalazło się również miejsce dla kobiety. Ta pojawia się zaraz na początku filmu i od razu zdobywa swoje miejsce w sercu przystojnego mężczyzny. „Szermierz” miał zostać zbudowany na tajemnicy – kim jest główny bohater i co robi na estońskiej prowincji? Dlaczego się ukrywa i ucieka z Leningradu? Niestety twórcy wybijają sobie z rąk jedyny argument, dzięki któremu mogliby wciągnąć widzów w opowiadaną historię. Härö rozpoczyna film informacją: podczas II wojny światowej przez Estonię przechodziły na zmianę wojska niemieckie i radzieckie. Podczas hitlerowskiej okupacji wcielano mężczyzn do armii. Gdy Armia Czerwona zwyciężyła, wszyscy, który znaleźli się w nazistowskich jednostkach, byli prześladowani.

Ta informacja całkowicie psuje zabawę. Od samego początku wiadomo, że tajemniczy szermierz ucieka przed tajną, radziecką policją. Na estońskiej wsi miał zaznać spokoju. Problemy polityczne twórcy z początku zostawiają z boku, ale to one w ostatecznym rozrachunku okazują się kluczowe – niewygodna, choć niewyartykułowana wprost przez twórców przeszłość bohatera, prędzej lub później musi dać o sobie znać.

Wszystkie fabularne wątki zmierzają w jednym kierunku. Wiadomo, że Endel będzie musiał zmierzyć się ze swoją przeszłością. Najpierw wyspowiadać musi się widzom, a następnie stać się ofiarą, by móc wrócić w pełni chwały. By podkręcić dramaturgię, twórcy wykorzystali dzieci. Szpadzista szkoli ich w szermierce mimo oporu ze strony dyrektora szkoły, który uważa walki na florety za spadek po feudalizmie. Kolejne fabularne wątki są dodawane z taką precyzją, jakby twórca scenariusza przed rozpoczęciem pracy przeczytał poradnik dla początkujących scenarzystów. Bohater musi wpierw stoczyć pojedynek z nieprzychylnym mu zwierzchnikiem – choć absolutnie nie wiadomo z jakiej przyczyny dyrektor jest mu nieprzychylny – by uzyskać pozwolenie na szkolenie dzieci, a następnie zawalczyć o własną godność i prawo do normalnego życia. Punktem zwrotnym okazuje się międzyszkolny turniej, który ma się odbyć w Leningradzie, czyli w mieście, którego bohater powinien unikać jak ognia. Dlaczego ma się odbyć właśnie tam? Zapytajcie o to scenarzystę. Bez tego film nie miałby sensu, a cała dramaturgia rozpadałaby się. Ponadto, jak wspomniałem, by podnieść temperaturę tej historii musi się w niej znaleźć wątek miłosny. Endel nie walczy już jedynie o własne dobre imię, ale musi się również liczyć z uczuciem ukochanej.

Streszczam fabułę filmu nie po to, by niszczyć czyjąkolwiek przyjemność z seansu – tę zabijają twórcy już na samym wstępie tablicą informacyjną – lecz po to, by pokazać, gdzie tkwi problem dzieła Härö. Znajduje się on w nadmiernym przywiązaniu do zasad poprawnego budowania dramaturgii. Reżyser stworzył szkielet, który zapomniał wypełnić treścią. Kolejne punkty zwrotne wypadają nienaturalnie. Mają za zadanie napędzać fabułę, by ta biegła prosto do celu – ku konfrontacji bohatera ze swoim przeznaczeniem, znanym od pierwszej minuty. Na dobra sprawę, by nie tracić czasu, moglibyśmy po informacji zawartej na planszy przejść do sceny ujęcia Endela. Reszta jest pozorem, pretekstem i fabularną watą, która ma wypełnić czas i spowodować, byśmy polubimy bohatera i współodczuwali z nim. Ten cel również nie został osiągnięty. Także z powodu złego castingu. Märt Avandi w roli tytułowej nie wypadł przekonująco. Na jego twarzy nie rysują się żadne emocje – nie ważne, czy denerwuje się na dzieci, przytula ukochaną kobietę, czy jest aresztowany.

Rozumiem, że Estończycy i Finowie mają potrzebę opowiadania o swojej przeszłości. Dobrze, że robią to poprzez losy jednostek, które kumulują w sobie tragizm i dramatyzm wielkiej historii. Przedstawiona przez Härö opowieść miała potencjał: sportowe emocje, miłość, ucieczka i godność – te elementy mogłyby się złożyć na przekonującą, trzymającą w napięciu i wciągającą fabułę. Gdzieś w tle znajduje się wielka polityka i zawiłe dzieje estońskiego narodu. XX wiek w pigułce. Szkoda, że twórcy problem ten strywializowali. Chcieli nas nim zaaferować najprostszymi środkami. Skończyło się tak, jak zawsze, gdy idzie się na łatwiznę.