Premiera tygodnia – „Piękna i bestia”: Świat odczarowany

„Piękna i bestia” jest kolejnym filmem, po „Kopciuszku” i „Księdze dżungli”, testującym na nowej, młodszej widowni działanie starych, klasycznych historii, znanych z disnejowskich animacji. Aktorska wersja opowieści o Belli i zamienionym w potwora księciu posiada wszystkie wady i zalety projektu studia, które postanowiło zarobić kilka dolarów żerując na sprawdzonych pomysłach i nostalgii. Przy okazji niejako obnażyła hollywoodzkie umiłowanie realistycznych efektów komputerowych, które zamiast wzbudzać poczucie niesamowitości, coraz częściej wywołują obojętne wzruszenie ramion.

Film Billa Condona powtarza te same błędy, na które cierpiały poprzednie aktorskie wersje animowanych klasyków. Choć odznaczają się one różnym poziomem artystycznym, posiadają jedną, wspólną cechę – pokazują, że nie da się w tak łatwy, jakby chcieli tego disnejowscy decydenci, sposób zamienić rysowanych bohaterów na aktorów czy efekty komputerowe. Domeną filmów rysunkowych jest umowność i plastyczność, która tak znakomicie nadawała się do wizualizowania niesamowitych baśni. Filmy aktorskie natomiast stawiają na fotograficzny realizm, który stoi w kontrze z fantazją tych opowieści. Klasyczna „Księga dżungli” czy „Piękna i bestia” operowały wyolbrzymieniem, skrótem, wizualną metaforą. Wystarczyło spojrzeć na ojca Belli, by wiedzieć, że posiada wyjątkowo ekscentryczną duszę. Umowny autentyzm małego miasteczka, w którym toczyła się akcja, brał się natomiast z przyjętej konwencji, a nie realistycznej scenografii, do której tak wielką wagę przyłożyli twórcy nowego filmu. Choć spece od efektów specjalnych i grafiki komputerowej tworząc wersję aktorską, dwoili się i troili, by magiczny świat wyglądał na ekranie jak żywy, to paradoksalnie właśnie z tego powodu odebrali mu życie, zamieniając go w pozbawiony kreatywności cyfrowy krajobraz. Tak pieczołowicie tworzony obraz kompletnie stracił na znaczeniu. Ciężar odpowiedzialności za opowiadanie historii i kreowanie klimatu spadł na dialogi i grę aktorską, dzięki którym tłumaczy się konflikty, przedstawia charaktery i pcha akcję.

Największymi ofiarami zastąpienia plastyki obrazu cyfrowym realizmem są bez wątpienia mieszkańcy zaczarowanego zamku, czyli doskonale znane wszystkim oglądającym animację, pani Imbryczek, Płomyk, Trybik i reszta służby przemieniona w sprzęty domowe. W klasycznej wersji to one były postaciami, które odpowiadały za humor i niesamowitość tej opowieści. Tym razem tak już nie jest – właśnie ze względu na sposób ich przedstawienia. Ich rysunkowe wersje były oszczędne, ale niezwykle charakterystyczne – plastyczne i przez to ruchliwe. Każda ich mina i gest świadczyły o charakterze i odczuwanych emocjach. Bez trudu można było w nich uwierzyć i dojrzeć w ich wnętrzach zaklęte ludzkie serca. Ich współczesne oblicza, choć również są przecież animowane, za sprawą grafików komputerowych zostały pozbawione dusz i bliżej im obecnie do nieludzkich przedmiotów, niż zaczarowanych ludzi. Realizm okazał się dla nich zabójczy, bo, paradoksalnie, zmniejsza ich autentyzm. Imbryczek ma na swoim licu porcelanową pajęczynkę, Trybik został wyposażony w skomplikowany mechanizm, a Płomyk ma ludzką twarz, kunsztownie wyrzeźbioną w lichtarzu, ale trudno dojrzeć w tych postaciach konkretne charaktery, jednym spojrzeniem rozszyfrować mimikę i stojące za nią uczucia. Przywiązanie do szczegółu nie ułatwiła uwierzenia w ich obecność – przecież magiczne przedmioty nie istnieją w rzeczywistości, co innego w animacji! Chodzi więc o konwencję – co prawdopodobne w rysunkowej rzeczywistości przerysowanych twarzy, nadmiernych póz, umownych zamków i baśniowych wiosek, niekoniecznie jest przekonujące w wersji fotorealistycznej. Inna sprawa, że efekty komputerowe wcale nie wbijają w tym przypadku w fotel. Szczególnie źle wygląda bestia – która nie przekonuje już na poziomie wizualnego konceptu: jest zbyt uładzona i dostojna, jak na włochatego potwora z wielkimi, powykrzywianymi zębami, które szczerzył w animacji. Tu jego karykaturalny grymas uśmiechu wypadł niezaplanowanie śmiesznie, bo zgryz bestii niewiele różnił się od linii zębów dorosłego mężczyzny. Połączenie aktorskiego i komputerowego realizmu zapędziło twórców w ślepy zaułek.

Szczerze współczuję Emmie Watson, która musiała w większości scen grać solo, wyobrażając sobie obecność wirtualnych towarzyszy. Niekiedy dało się dostrzec w jej oczach zwątpienie w kreowany przez grafików świat. Emblematyczna dla tego przypadku jest scena, w której przedmioty domowe przygotowują Belli kolację. Przed naszymi oczami twórcy kreują feerię barw, kształtów, tanecznych układów i wodotrysków, na które filmowa Bella reaguje jedynie średnio entuzjastycznym uśmiechem, który w zamierzeniu miał najpewniej sugerować zachwyt. Nic dziwnego – w końcu aktorka musiała się gapić w pustkę greenboxa. Gdy wspominam już aktorów, to należy docenić twórców za znakomity casting. Watson sprawdziła się jako zarówno piękna, jak i oczytana i inteligentna Bella, choć prawdziwym strzałem w dziesiątkę było zaangażowanie Luke’a Evansa, który każdym gestem, spojrzeniem, miną i kosmykiem włosów przypomina rysunkowego Gastona. Świetnym posunięciem było również zatrudnienie popularnych aktorów do podkładania głosów gadającym przedmiotom. Dzięki temu tym większe wrażenie robi scena finałowa, oparta na zaskoczeniu – dlatego więcej nie zdradzę!

Kilka słów warto również poświęcić warstwie fabularnej. Scenariusz w znacznym stopniu oparty jest na historii znanej z animacji. Niewielkiej modyfikacji uległo kilka pobocznych wątków i dodano jeden, związany z matką Belli. Trudno znaleźć uzasadnienie dla tej decyzji, poza chęcią dodania kilku minut do czasu trwania filmu. Twórcy również postarali się, by nieco zbalansować wyjątkowo konserwatywną wymowę klasycznej baśni. W wersji z 1991 roku bestia jest ucieleśnieniem nieokrzesanej duszy mężczyzny, która dopiero za sprawą wyrozumiałej i kochającej kobiety może zostać ujarzmiona. To kobieta musi wykonać pracę, poświęcić się i dostrzec dobro w potworze, by ten mógł przemienić się w księcia. W tym wątku wielkich zmian oczywiście być nie mogło, natomiast wydźwięk puenty lekko został zbalansowany zasygnalizowanymi wątkami gejowskimi i queerowymi. Nie ma w nich jednak niczego kontrowersyjnego. Na ich sposób przedstawienia mogłyby się prędzej oburzyć kręgi gejowskie, gdyż wszelkie nawiązania do homoseksualizmu są źródłem stonowanych, ale jednak żartów.

Znacznie ciekawiej niż w wersji animowanej wypadła natomiast postać Gastona, który w filmie z 1991 roku był po prostu ucieleśnieniem zadufanego w sobie narcyza-ignoranta. Tym razem jest znacznie bardziej przebiegły i wieloznaczny. Choć nadal uwielbia próżnie spoglądać w lusterko, to posiada również umiejętność porywania za sobą ludzi i manipulowania nimi. Jest personifikacją politycznego populisty, który mówi to, co gawiedź chce usłyszeć i w ten sposób używa jej do realizacji własnych, partykularnych celów. Można w nim dopatrzeć się cynicznej figury współczesnego, prawicowego polityka, który nie baczy na fakty, lecz kreuje zjawiska społeczne, by przynosiły jemu jak największy zysk.

Miałem przyjemność obejrzeć „Piękną i bestię” w kinie typu IMAX. Jako zdeklarowany przeciwnik technologii 3D do tej pory omijałem tego typu przybytki szerokim łukiem, lecz muszę przyznać, że miło się zaskoczyłem. Od mojego ostatniego kontaktu z trójwymiarowym filmem minęło trochę czasu, który został wykorzystany przez speców od tej technologii nad wyraz dobrze. Choć nadal gałęzie, wieżyczki i inne wystające przedmioty nie posiadają szczególnego artystycznego zastosowania, to sposób ich przedstawienia jest coraz lepszy. „Piękna i bestia” nie jest najbardziej spektakularnym wizualnie filmem, dlatego tym bardziej doceniam wrażenie, jakie zrobiły na mnie efekty wielkiego ekranu IMAX-u. Szczególnie dobrze przedstawiał się na nim zamek bestii, jeżący się od gargulców, wieżyczek, mostów i kolczastych krzewów. Trójwymiar sprzęgnięty z potężnym panoramicznym dźwiękiem i skalą ekranu przynajmniej dodał spektakularności tej cyfrowej wydmuszce.

Być może to sprawa pokoleniowa. Pamiętam, że w momencie, gdy powstawały pierwsze animacje 3D starsi widzowie krzywili się na nową technologię, płacząc za kreskówkami. Ja natomiast wciąż nie mogę odżałować zastępowania animacji żywą akcją i przesadnym fotorealizmem. Jednak nie mam wątpliwości, że znajdzie się wielu widzów, szczególnie wśród najmłodszych, którzy wyjdą z seansu nowej „Pięknej i bestii” oczarowani tak samo, jak ja, gdy zobaczyłem pierwszy w swoim życiu animowany film Disneya. Być może to tylko odruch bezwarunkowy – obrona przed gwałtem na wspomnieniach i poczuciu estetyki wykształconej na klasycznych, disnejowskich animacjach. Przyszłość z pewnością należy do połyskującego CGI i postępującego, coraz doskonalszego fotorealizmu. Jednak nikt mnie nie przekona, że solą kina nie jest siła plastycznego, wieloznacznego obrazu, a to właśnie on, mimo korzystania z coraz bardziej zaawansowanej technologii, wydaje się coraz bardziej marginalizowany. Wyobraźnię zaczyna wypierać rzemiosło.