Szorty – „Maria Callas”: Między Marią a Callas

Maria Callas jest uznawana za najwspanialszą śpiewaczkę operową XX wieku i nawet niewyrobiony słuchacz jest w stanie stwierdzić, że nie ma w tej opinii zanadto przesady. Dokument Toma Volfa jest portretem tej wyjątkowej kobiety – bo nie tylko artystki. Składa się on z archiwalnych nagrań i zapisków, z których wyłania się rozbity obraz tytułowej bohaterki, nieustannie zawieszonej gdzieś pomiędzy codzienną, wrażliwą, prywatną Marią, a światowej sławy artystką i celebrytką, wielką – Callas.

Na pierwszy rzut oka „Maria Callas” to dość klasyczny dokument – kolejny portret znanej postaci, której życie i karierę rekonstruuje się za pomocą zachowanych zdjęć, nagrań, pamiętników czy listów. Ale Volf miał znacznie większe ambicje, niż jedynie opowiedzieć o pełnych wzlotów i upadków losach swojej bohaterki. Od pierwszych sekund filmu można poczuć, że reżyser ma dla niej wiele podziwu i jeszcze więcej szacunku. Nie idzie po linii najmniejszego oporu – ani nie ogranicza się do banalnej biografistyki, ani nie doszukuje się sensacji czy skandalu. W zamian tworzy z ducha goffmanowski traktat o życiu w teatrze (nie)codzienności. Widzi w Callas kobietę, która całe życie musiała przybierać maski – inną na co dzień, dla swoich bliskich, inną dla agresywnej brukowej trasy, a jeszcze inną, gdy występowała na scenie.

Film Volfa cechuje przede wszystkim taktowność – nie zbliża się zanadto do życia prywatnego Callas, obfitującego w zdarzenia, którymi żywiła się bulwarowa prasa. Opowiada o nim tylko tyle, by było jasne, jak skomplikowane i momentami nieszczęśliwe ono było. Nie brakuje więc opowieści o jej miłości do Arystotelesa Onassisa, który zamiast z nią ożenił się w końcu z Jackie Kennedy, napomyka się o depresji śpiewaczki, ale już jej nieszczęście i samotność należy wywnioskować samemu.

Wspomniana taktowność wynika nie tylko ze zwykłej przyzwoitości, obcej niektórym dziennikarzom, ale również z głębokiego zrozumienia tworzonej przez Callas sztuki. W pewnym momencie śpiewaczka mówi, że gdy jest na scenie, wtedy jest zarazem Marią, jak i Callas. Gdy śpiewa można usłyszeć zarówno jej osobiste uczucia, jak i wirtuozerię wykonania. W tym miejscu dochodzi do spotkania prywatnego z publicznym – wielkiej operowej divy z kruchą, wyjątkowo emocjonalną kobietą. Z tego właśnie powodu Volf przepełnia swój dokument muzyką i wybitnym głosem Callas, pozwalając nam zachwycać się jej interpretacjami. I niewątpliwie decyzja, by to właśnie jej śpiew ustawić w centrum filmu, był znakomitą decyzją. Bo dzięki niej można odnieść wrażenie, że to właśnie wsłuchując się w wibracje jej głosu, przyglądając się jej magnetycznej twarzy i podziwiając ponadprzeciętne zdolności aktorskie, najgłębiej wnika się w jej skomplikowaną duszę.

Dokument zachwyca nie tylko swoją wrażliwością, mądrością i niespotykaną wręcz delikatnością, ale również bogactwem wykorzystanych materiałów, przemyślanym montażem i wyraźną strukturą, która z różnego typu audiowizualiów potrafiła stworzyć empatyczny portret wyjątkowej kobiety. „Maria Callas” świetnie wpisuje się również we współczesne dyskursy społeczne, bowiem odświeża pamięć o postaci, której działalność i życie medialne bardzo wiele zrobiło dla zmiany sposobu postrzegania kobiet. Choć to słowo pewnie nie przeszłoby jej przez gardło, to z dzisiejszej perspektywy jawi się ona jako feministka, która z powodzeniem potrafiła walczyć o swoje prawa w męskim świecie sztuki i show biznesu. Dokument Volfa nie jest więc tylko znakomitą lekcją sztuki, ale również wrażliwości i empatii.

Ocena: 7/10