Premiera tygodnia – „Narodziny gwiazdy”: Born This Way

Trudno o bardziej adekwatny tytuł dla filmu, w którym doszło do narodzin nie jednej, a dwóch gwiazd: na kinematograficznym firmamencie niespodziewanie rozbłysnął Bradley Cooper jako znakomity reżyser oraz oczywiście Lady Gaga jako niemniej wspaniała aktorka. „Narodziny gwiazdy” to film ze wszech miar zaskakujący: udowadnia bowiem, że jest sens przekładać hollywoodzką klasykę na współczesny język oraz odkrywa w przywołanym duecie pokłady wrażliwości i umiejętności, których być może nikt się po nich nie spodziewał.

„Narodziny gwiazdy” to również film bezwstydny, ale bezwstydnością niewinnego, a przy tym naiwnego dziecka. Nie boi się podążać klasycznymi schematami, przywoływać narracyjnych klisz i operować momentami być może nazbyt szerokim emocjonalnym gestem. Nie ma w tym jednak grama kalkulacji, scenopisarskiego lenistwa czy realizatorskiej fuszerki, a raczej porażająca bezpretensjonalność i dążenie do totalnej destylacji z opowiadanej historii czystych emocji. W rezultacie dostajemy niezwykle intymną, uczuciowo przekonującą, nie ckliwą, lecz poruszającą opowieść o miłości, talencie i marzeniach.

Twórcy nie wstydzili się klasycznego pochodzenia fabuły. Film Coopera jest remake’iem „Narodziny gwiazdy” George’a Cukora z Judy Garland i Jamesem Masonem w rolach głównych. Ma klarowną, trzyaktową strukturę, nie zaskakuje fabularnie, ani formalnie. W tej scenopisarskiej powściągliwości można wręcz dostrzec hołd Coopera złożony klasycznemu Hollywood z jego być może nieco naiwnym czarem i wiarą w czystość ludzkich uczuć. Klasyczne Hollywood odwdzięczyło się Cooperowi, dostarczając ponadczasowej siły melodramatu, która działa być może najmocniej wtedy, gdy wypływa z historii intymnych, minimalistycznych i wyciszonych.

Wyciszona nie jest natomiast z pewnością ścieżka muzyczna filmu, rzecz dzieje się przecież wśród muzyków. Jackson Maine jest gwiazdą amerykańskiego rocka nadużywającą alkoholu. Pewnego wieczoru, zrządzeniem losu spotyka Ally, dziewczynę obdarzoną niezwykłym głosem, która musi śpiewać w małych klubikach, bo męskim decydentom z wytwórni nie przypadła do gustu jej nieklasyczna uroda. Cooper nieśpiesznie pokazuje ich pierwsze spotkanie, zauroczenie na pustym parkingu przed supermarketem i wspólne próby wokalne. Potem sprawy idą znacznie szybciej. Jackson aranżuje Ally występ podczas jednego z jego koncertów, potem drugi i kolejny, aż o dziewczynę upomina się znany i potężny producent muzyczny, który jest w stanie zapewnić jej prostą drogę na sam szczyt sławy. Gdy dziewczyna realizuje swoje marzenia, Jackson powoli stacza się, nie radząc sobie z zazdrością o sukces i alkoholizmem.

Film z powodzeniem realizuje schemat melodramatu, doprawiając go znakomitymi wstawkami muzycznymi. Cooper ma wyczulone ucho, co udowodnił nie tylko świetnie wykonując kilka muzycznych utworów. Potrafi wprost genialnie wykorzystać śpiewane kawałki do opowiadania historii związku dwójki bohaterów, ale również do budowania warstwy emocjonalnej. Bo to właśnie ona wychodzi na pierwszy plan. Cooper dał się poznać jako reżyser odznaczający się subtelnością, przedkładający autentyzm budowanych między postaciami relacji nad styl i autorską pretensję. Jest w tym podobny do jednego z największych reżyserów wśród aktorów, czyli Clinta Eastwooda, dla którego również wartością nigdy nie było przedkładanie własnego ego ponad potoczystość opowieści.

Opowiadana historia mogłaby nabrać epickiego poloru, większego medialnego oddechu, widowiskowości i realizatorskiego rozmachu. Ma przecież wszystko, co taka opowieść potrzebuje: blichtr branży muzycznej, wielkie koncerty i jeszcze większe gale nagród. Coopera to jednak zupełnie nie interesuje, stawia bowiem na to, co dzieje się między bohaterami – i to nie tylko między Ally a Jacksonem. Równie angażujące, przekonujące i poruszające jest to, co dzieje się między piosenkarzem a jego znacznie starszym bratem, który wychowywał go, gdy stracili ojca, a także między Ally a jej samotnie wychowującym ją ojcem. Czasami wystarczy czułe słowo, niedokończona opowieść z przeszłości, a nawet spojrzenie czy gest, by bohaterowie obdarzyli się wzajemnie czułością, a widzom opowiedzieli o tym, co ich łączy, a nierzadko i o tym, co dzieli. Cooper celowo omija mielizny show biznesu, koncentrując się na tym, co autentyczne: miłości, oddaniu i szczerości uczuć, by opowiedzieć o tym, co najważniejsze – ludzkim przywiązaniu.

„Narodziny gwiazdy” podejmują również delikatnie zaznaczony wątek innej autentyczności – twórczej. Rzecz jest przecież o muzyce, która w filmie jest głównym przekaźnikiem emocji. Jest niezwykle ważna dla bohaterów, którzy wciąż powtarzają, że musi pochodzić z duszy i opowiadać o czymś ważnym. Groźba utraty jej wagi wiąże się z wejściem do show biznesu, który zamienia muzykę w dobrze opakowany towar, niszcząc jej „prawdziwość”. Ten aspekt opowieści jeszcze bardziej upodabnia film Coopera do „Zimnej wojny” Pawlikowskiego – oba są przecież melodramatami, w których głównym nośnikiem emocji jest muzyka.

Oba filmy operują podobną czystością: prostoty fabuły, uczuć wiążących bohaterów, emocjonalności muzyki. Przenoszą do innego świata, o istnieniu którego być może nieco już zapomnieliśmy: przepełnionego wiarą w dozgonną miłość, oddanie i talent. „Narodziny gwiazdy” to film staroświecki w najlepszym sensie tego słowa: być może nieco naiwny, nieco bajkowy, nieco nierealny, ale przy tym pozbawiony ironii, rozgrzewający serca i zwracający wiarę w czystość ludzkich uczuć.

Ocena: 7/10