Premiera tygodnia – „Małżeńskie porachunki”: O Europie od tyłu

Z polskiego punktu widzenia największą atrakcją filmu Olego Bornedala jest obecność w obsadzie Marcina Dorocińskiego. Jak się ostatecznie okazało, nasz aktor jest również najjaśniejszym punktem tej pożal się Boże komedyjki, uciułanej ze zgranych do cna narodowych, kulturowych i płciowych stereotypów. Twórcy momentami starali się nimi bawić, przeinaczać, zwodzić, ale summa summarum okazało się, że tkwią w nich po uszy jak w bagnie, a każdy ich ruch powoduje, że pomału zapadają się coraz niżej.

Przy odrobinie dobrej woli „Małżeńskie porachunki” można czytać jako przypowieść o pogrążonym w kryzysie kontynencie, w której rolę poróżnionych małżonków odgrywa stara i nowa Europa. Znudzoną żoną, świadomą do tego, że najlepsze lata swojego życia ma już za sobą, jest północna część Starego Kontynentu. Bornedal nie oszczędził uszczypliwości swoim pobratymcom, ukazując ich jako zaściankowych, zakompleksionych i tylko pozornie tolerancyjnych. Do będącej w sile wieku Danii przybywa młody, zapijaczony mieszkaniec bloku wschodniego oraz podstarzała Brytyjka. Niewielka miejscowość gdzieś w Danii przez moment staje się przestrzenią tranzytu między Wschodem i Zachodem oraz areną walki nie tylko o majątek zwaśnionych małżonków, ale również tożsamość współczesnej Europy.

Takie odczytanie opiera się jednak na sporej dawce sympatii. Jeżeli przyjrzeć się tej opowieści na chłodno, to zademonstrowane przez Duńczyków bitwy na wzajemne uprzedzenia i stereotypy wypadają najzwyczajniej w świecie nudno i kompletnie odtwórczo. Skandynawowie ponownie zostali autoironicznie przedstawieni jako introwertyczne gbury, „ludzie wchodu” to romantyczni, dzicy alkoholicy, a Angielka musi okazać się dystyngowaną, sztywną damą. Dałoby się przełknąć ten nieświeży humor, gdyby został on rozegrany w sprawny, przekonujący sposób. Nic z tego. Twórcy tak silili się na metafory i symboliczne związki między bohaterami, że nie udało im się stworzyć zwyczajnie przekonujących postaci, którym zechcielibyśmy kibicować.

Film opowiada o dwóch zaprzyjaźnionych parach. Ib wciąż myśli o seksie, a jego żona o dziecku – trudno dociec, dlaczego twórcy uznali, że istnieje między tymi dwoma potrzebami jakiś znaczący konflikt interesów. Jeszcze mniej przekonująco wypadł kryzys związku Edwarda i Ingrid. On wieczorami woli rozmawiać z jej tyłkiem, a ona skrycie marzy, by zatopił się w błękicie oceanu jej oczu. Czyli dręczą ich problemy starsze od europejskiego kontynentu – faceci myślą o dupach, a kobiety o romantyzmie i dzieciach. Konflikt się nasila, bo, jak mówi jedna z bohaterek, jej jajniki zaczynają przypominać rodzynki, a facetów dopada kryzys wieku średniego. Zamiast iść zgodnie do psychologa, który pokazałby parom, że ich pragnienia wcale nie są tak rozbieżne, faceci postanawiają iść do prawnika, by rozpocząć sprawę rozwodową, a zrezygnowane kobiety spędzają wieczory na kursie salsy. Jednak gdy okazuje się, że mężczyźni musieliby się podzielić majątkiem ze swoimi niepracującymi żonami, w alkoholowym widzie postanawiają skorzystać z usług mordercy na zlecenie.

W tym momencie rozpoczyna się galopada nieporozumień i zbiegów okoliczności, napędzanych wzajemnymi stereotypami, podświadomymi pragnieniami i nieprzemyślanymi decyzjami. Cóż, jest w tym potencjał: dwójka morderców, dwie pary, lokalny policjant, hektolitry alkoholu i jeszcze więcej uprzedzeń. Dlaczego więc „Małżeńskie porachunki” nie działają? Dlatego, że dwójka męskich bohaterów jest niedookreślona – robią jakieś interesy na boku, ale trochę nie wiadomo o co w nich chodzi i jaką mają funkcję w fabule, nieporozumienia między małżonkami nie przekonują, a gra stereotypami, na których całość została zbudowana, zwyczajnie okazuje się nie działać. Przyjezdny ze wschodu ani na moment nie wychodzi ze swojej roli, w którą wrzuciły go uprzedzenia Zachodu, podobnie dzieje się z Angielką, która potwierdza wyobrażenia na swój temat, tak samo jak złorzeczący muzułmanin. Niby jest w tym jakaś przewrotność, ale to raczej pojedynczy toeloop, niż potrójny axel.

Polskiego widza do kin przyciągnie przede wszystkim obecność Dorocińskiego. Niestety, nasi aktorzy już chyba zawsze będą grać na Zachodzie Rosjan, tudzież obywateli nieokreślonego Wschodu. Tak też jest i tym razem. Niemniej, Polak w tej roli sprawdził się znakomicie, choć być może dlatego, że to właśnie jego rola jest najbardziej wyrazista, mimo że zbudowana na dość oczywistych elementach: nieumiarkowanym pijaństwie, wschodnim romantyzmie i „delikatnej szorstkości”. Nieogolona twarz Dorocińskiego i jego przymulone oczy dodają tej drętwej komedii nieco anarchistycznego szaleństwa i odrobinę grozy.

„Małżeńskie porachunki” jest typem filmu, który nie powinien opuszczać kraju swojego pochodzenia. Mówi o Duńczykach i spogląda na resztę Europejczyków z duńskiego punktu widzenia – i najprawdopodobniej obywateli Danii bawi najbardziej. Niby pod tą czarną komedią przebija się jakaś refleksja na temat wspólnego życia współczesnych Europejczyków, ale ostatecznie wszystko sprowadza się do banału codzienności przeciętnych małżeństw, odwiecznej wojny płci i prozaicznych tyłków. Okazuje się bowiem, że zamiast zatrudniać zawodowych morderców, wystarczy głęboko spojrzeć w oczy żony, a wtedy ona dostrzeże w spojrzeniu miłość i chętniej odda to, na czym najbardziej zależy mężczyznom…

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.