Mimo świetnego zwiastuna, mimo ogromnego hype’u, mimo dobrych przeczuć, przed seansem nie mogłem wyrzucić z głowy pytania: czy jest sens ponownie kręcić film o Batmanie? Podczas oglądania moje wcześniejsze rozterki wydały mi się całkowicie niedorzeczne. „Batman” Matta Reevesa to dzieło totalne, które mogłoby opowiadać o Supermanie, Iron Manie albo Philipie Marlowe. To po prostu nie ma znaczenia. Liczy się to, jak z doskonale znanych elementów można ułożyć zupełnie nowym obrazek, dodatkowo uzupełniając go o oryginalne konteksty.
Nie wiem, co najbardziej podobało mi się w „Batmanie”. Czy zapętlone trzy nutki z „Marszu żałobnego” Fryderyka Chopina, które sprawiły, że opowieść o superbohaterze stała się filmem żałobnym?
A może taktylność tego dzieła? Każdy przedmiot ma tu swoją wagę i wyeksponowaną fakturę: maska Batmana jest daleka od doskonałości – wydaje się połatana, krzywa, zrobiona ze zwykłej skóry, a nie z kuloodpornego tworzywa. Dzięki temu noszący ją człowiek staje się bardziej ludzki i bliski.
A może mrok konwencji fincherowskiego kryminału, jakby ktoś próbował przepisać „Siedem” na potrzeby kina superbohaterskiego?
Nie wiem, nie jestem w stanie się zdecydować. Bo przecież i doskonała koncepcja wizualna ma tu ważną rolę do odegrania. Gotham City tonie tu w ulewnym deszczu, rozpływa we wszęchobecnej mgle, którą Reeves zabarwia czerwienią.
Być może nie potrafię się zdecydować, bo wszystkie te elementy są idealnie ze sobą zbalansowane i tworzą przekonujący, realistyczny, a jednocześnie niesamowicie stylowy kinematograficzny świat, w którym nie przeszkadza nawet fakt, że jakiś koleś lata po mieście w stroju nietoperza.
Reeves stworzył nową odmianę kina noir (neo-neo-noir?), przepisując wizualne i fabularne pomysły Davida Finchera. Tym razem Batman nie jest żadnym superbohaterem, ani nawet niezniszczalnym herosem kina akcji, lecz kimś na kształt detektywa, który bardziej niż pięści woli używać mózgu. Może te zagadki rozszyfrowuje zbyt szybko, może niekiedy za łatwo, ale ostatecznie ze swoim przeciwnikiem – Riddlerem – wcale gładko mu nie idzie. Może dlatego, że jest do niego zbyt podobny i gdzieś głęboko, głęboko w sercu wcale nie ma zamiaru go złapać?
Symetryczność tych postaci jest kluczowa dla psychologicznej głębi Batmana. Reeves dobrał mu znakomitego przeciwnika, który potrafił wydobyć niezwykle ciekawą stronę jego osobowości. Batman – jak mówi na początku – „jest zemstą”, dookreśla go nie tylko nienawiść do zbirów i troska o miasto, ale przede wszystkim trauma sieroctwa. To dla zamordowanego ojca przywdziewa strój, to dla niego toczy walkę z wszechobecnymi układami Stąd też jego emo-style i pozbawiona uśmiechu twarz. Batman w wykonaniu Roberta Pattinsona jest od 20 lat w żałobie, co idealnie podkreślają trzy nutki przechwycone od Chopina, wbijające się do głowy i dodające wizualnej czerni głębszy odcień. Ta żałoba rozlewa się na kadry, zamienia w siąpiący deszcz, emanują emocjonalną dystrofią i materializuje w grunge’owym klimacie „Something in the Way” Nirvany. Jej odbiciem jest również desperacja i poczynania Riddlera.
Ale Reeves nie ma zamiaru szczególnie głęboko penetrować duszy Batmana – to w końcu nie jest film psychologiczny. To pełnokrwisty kryminał, w którym co prawda wiadomo, kto zabija, ale dlaczego – już nie. Batman, niczym wytrawny detektyw, rozszyfrowuje zagadki, ale kiedy musi to nie ucieka od mordobicia i strzelaniny. Ta gatunkowa kombinacja idealnie współbrzmi z wizualnym klimatem i opowiadaną historią.
Nieco żałuje, że twórcy dekonstruując konwencję kina superbohaterskiego, nie zdecydowali się na samą zrobienie tego samego z postacią. Czy pozbawienie Batmana niedorzecznej maski z uszami i wesoło powiewającej peleryny byłoby zbyt wielkim zamachem na świętość fandomu? Prawdopodobnie – ale ja chętnie bym zobaczył taką wersję Batmana.
Niemniej Reeves i tak idzie w stronę uczłowieczenia Batmana. Praktycznie pozbawia swojego bohatera gadżetów, batmobil pojawia się tylko w jednej scenie, a wszystkie przedmioty, jak pisałem, otrzymują bardzo konkretną wagę i fakturę. Są w zasięgu naszej dłoni, niemal możemy poczuć ich niedoskonałą powierzchnię. Są z naszego, materialnego świata, a nie ze stronic perfekcyjnie gładkich, zdehumanizowanych komiksów o superbohaterach.
„Batmana” można oglądać także całkowicie w oderwaniu od fabuły, zagadek i psychologii bohaterów. Bo jest wybitnym kinematograficznym spektaklem z dopracowanym każdym ujęciem, dbającym o kompozycję, a przede wszystkim kolory. Choć paleta barw jest wyjątkowo zawężona – dominują w niej czernie i czerwienie – to robi piorunujące wrażenie. Może właśnie ten wizualny minimalizm sprawił, że film uzyskał bardzo wyrazistą formę i autorską pieczęć.
Takie kino od DC chciałbym oglądać – nie trywializujące bohaterów, dodające im nowych wymiarów, eksperymentujące z gatunkami, wrażliwe na stronę wizualną, równoważące emocje ze spektaklem. „Batman” to być może, obok „Jokera”, najwybitniejszy film około superbohaterski. Okazuje się wiec, że nawet doskonale znane postaci wciąż skrywają przed nami tajemnice.
Ocena: 9/10
Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.
Komentarze (0)