Po znakomitym „Lego: Przygoda” projekt solowego filmu o jednej z najciekawszych postaci z pierwszej części klockowego „uniwersum” – Batmanie – brzmiał więcej niż obiecująco. Niestety „Lego Batman: Film” został wyprawy z tego wszystkiego, co zachwycało w poprzednim dziele. Choć miłośnicy Mrocznego Rycerza z pewnością będą się świetnie bawić, tropiąc niezliczoną ilość nawiązań do komiksowych i filmowych przygód człowieka-nietoperza, to twórcy najwidoczniej zapomnieli, że to przede wszystkim film o klockach Lego, które tym razem zostały potraktowane jako nic nieznaczący sztafaż.
Boję się, że wiem, w którą stronę zmierza cała seria filmów zbudowana z popularnych klocków. Umowność animowanego świata będzie służyła jako pretekst do ironicznych, parodystycznych zabaw z kolejnymi konwencjami. Nie zdziwię się, jeżeli kolejną, po zapowiedzianym już „Lego Ninjago: Film”, produkcją będzie animowana wersja „Suicide Squad” czy „Justice League”. Najwyraźniej włodarze Warner Bros. zwęszyli pieniądz i postanowili krytycznie przyjmowane „poważne” adaptacje komiksów zamienić w animowane pastisze. Klockowa konwencja stanie się zaledwie przeźroczystym środkiem wyrazu, który nie będzie konstytuował filmowego świata, lecz stanie się jedynie pretekstem do zabawy.
Siłą „Lego: Przygody” było to, że w centrum fabuły znajdował się autotematyczny, a przy tym autoironiczny namysł nad samą istotą klockowej konwencji, zahaczający nawet o ważne tezy postmodernistycznych filozofów piszących o sztucznych i równoległych światach. Tego w filmie o Batmanie kompletnie już nie odnajdziemy. Tak, jakby twórcy powiedzieli na temat ontologii kloców już wszystko, a teraz postanowili beztrosko się zabawić. Wcześniejszy film udowodnił jednak, że jedno można pogodzić z drugim. Film posiada jednak swój urok i jako pastisz kina superbohaterskiego sprawdza się całkiem nieźle, ale dokładnie to samo można byłoby osiągnąć nie sięgając po wykorzystaną konwencję.
Film dekonstruuje znane wątki z historii Batmana i bardziej niż obrońcę Gotham City widzi w nim samotnego i nieszczęśliwego człowieka, bojącego się bliskich relacji międzyludzkich. Czyli porusza ten problem, który zawsze pozostawał w sferze niedopowiedzenia w komiksowych i filmowych wersjach przygód człowieka-nietoperza. Punkt wyjścia wydaje się więc obiecujący, tym bardziej, że twórcy dodali do niego wątek, który świetnie komentuje istotę popkulturowych klisz sprowadzających się do współegzystencji (super)bohaterów i ich odwiecznych wrogów. Przy tym popisali się nie lada odwagą, otwarcie wplatając wątek homoerotyczny. Ale wszystko, co dobre znajduje się zaledwie w sferze koncepcji. Znacznie gorzej jest jednak z realizacją. Gdy zorientujemy się już, w czym tkwi sedno snutej opowieści, to cała przyjemność pryska, a kolejne minuty seansu nie dostarczają niczego, co ponownie mogłoby nas zaskoczyć. Twórcy nie szczędzą nawiązań do komiksów, popularnych książek i filmów, nieustannie puszczają do nas ogniste oko Saurona i próbują zaczarować niczym Lord Voldemort, ale te wszystkie sztuczki mogą zadziałać jedynie na największych popkulturowych geeków i to, mam wrażenie, jedynie na krótką chwilę.
Można byłoby odnieść wrażenie, że twórcy naśmiewają się z Batmana i całej superbohaterskiej mody – ale nic bardziej mylnego. Traktują zarówno tę postać, jak i całe uniwersum DC niezwykle poważnie, pogłębiając obraz mrocznej osobowości bohatera i sadzając go na niewidzialną kozetkę, by wyjaśnić jego ciemne sekrety. Mimo podśmiewania się z jego narcyzmu, mrocznego sztafażu i nieustannie zmienianych filmowych oblicz, film wyprany jest z autentycznej ironii, która rozbroiłaby tę postać i cały komiksowy świat, który za nim się skrywa. Wydaje się, że twórcy bali się, by dekonstruując popkulturowe zasady, nie zburzyć przypadkiem kruchych fundamentów eksploatowanego uniwersum. „Lego Batman: Film” daleko do „Deadpoola”, który znacznie ostrzej poczynał sobie z marvelowskimi bohaterami, komiksową konwencją i zasadą czwartej ściany. O ile uniwersum Marvela po „Deadpoolu” już nigdy nie będzie takie samo, to klockowa wersja przygód Mrocznego Rycerza w żaden sposób nie odciśnie się na dalszych popkulturowych losach tego bohatera.
Źródłem komizmu i przyjemności było ciągłe nawiązywanie do znanych animozji między superbohaterami z DC Comics i innych kultowych figur popkultury, do których prawami akurat dysponowało studio Warnera. Można odnieść wrażenie, że scenariusz pisały osoby, które nie zdawały sobie sprawy z tego, że film będzie oparty o formułę kloców Lego, gdyż w ogóle do tego nie nawiązali. Twórcy tak skupili się na swoim bohaterze i bogatej spuściźnie wcześniejszych komiksów, animacji i filmów, że klocki Lego przestały być dla nich ważne. A przecież właśnie one są istotą tej animacji – innych wersji przygód Batmana mieliśmy już na pęczki.
Szkoda, że klockowa seria zmierza w tym kierunku. Było tak wiele możliwości, a sięgnięto po tę najbardziej oczywistą i najprostszą, redukując przyjętą formułę jedynie do wizualnej reprezentacji. Ta droga nie była wcale tak oczywista w momencie premiery założycielskiej animacji, która nie tylko wyznaczyła nowe szlaki wizualne dla animacji, ale przede wszystkim nie bała się budować złożonego i niejednoznacznego świata, w którym historia, forma, humor i intelektualny fundament wzajemnie się dopełniały i wspierały. „Lego Batman: Film” jest po prostu niezłym filmem o Mrocznym Rycerzu, choć patrząc na ostatnie poczynania DC Comics, już to wydaje się niemałym sukcesem.
Komentarze (0)