Nowe Horyzonty 2023 #8 – Namiętności

Ostatnia relacja z Nowych Horyzontów przynosi recenzję dwóch filmów, które opowiadają o namiętnościach. W „Bulionie i innych namiętnościach” tytułowe namiętności się celebruje, dając im ujście w cudownych orgiach kulinariów. W „Przejściach” natomiast namiętności są źródłem dowcipu, który jednak nikogo z bohaterów nie śmieszy. W przeciwieństwie do widowni.

Bulion i inne namiętności, reż. Anh Hung Tran

Nigdy bym nie pomyślał, że kiedykolwiek wzruszę się, patrząc, jak ktoś je. A jednak. Przydarzyło mi się to podczas seansu „Bulionu…”, jedzenie bowiem nie jest tu tylko zapełnianiem żołądka, to coś o wiele, wiele ważniejszego. Ale także, a może przede wszystkim – przyjemniejszego.

Bo film Anh Hung Trana to orgia przyjemności, afirmacji i tytułowych namiętności. Jednym słowem pochwała życia. A cały seans składa się z gotowania, jedzenia, układania menu, rozprawiania o przepisach, patrzeniu na niesamowite potrawy, które powstają na naszych oczach. W takich momentach żałuje się, że kino nie dysponuje zmysłem węchu, nie mówiąc o smaku. Ale wietnamski twórca od lat kręcący we Francji doskonale wiedział, po jakie rozwiązania formalne sięgnąć, by na ekranie stworzyć wizualny ekwiwalent innych zmysłów. On nie tylko bowiem estetyzuje jedzenie, składniki i potrawy, ale również obraz – łagodny, miękki, nasączony niekiedy słońcem, a w pozostałych scenach ciepłym blaskiem świec. Dzięki temu otrzymaliśmy filmową sielankę, którą się kontempluje, smakuje, celebruje, a nie tylko ogląda.

Każda scena jest o jedzeniu, a jak nie o nim to o innych namiętnościach, które jednak i tak w ten czy inny sposób łączą się z jedzeniem. Te wszelkie wizualno-gastronomiczne przyjemności nanizane są na mikrą fabułkę. I chodź trudno powiedzieć, by coś w tym filmie się działo poza gotowaniem i konsumowaniem, to snuta opowieść jest niezwykle ważna, bo określa, czym jest dla twórców ta cała celebracja wszelkich namiętności. A jest komunikacją, rozmową, niekiedy wyrazem miłości, a zawsze oznaką witalności. Bez jedzenia nie ma życia, a bez dobrego jedzenia nie ma dobrego życia.

Rzecz dzieje się na początku XX wieku na francuskiej prowincji, wśród żyznych gleb, pełnych różnorakiej trzody gospodarstw i ogólnie – obfitości fauny i flory. Ten dostatek przelewany jest na talerze i do kieliszków, z których pije się tylko najlepsze wina. Bohaterami jest para wybitnych kucharzy, którzy uwielbiają gotować, jeść i gościć, więc właśnie tym się zajmują, są bowiem włościanami, o finanse martwić się nie muszą. Jest w tym oczywiście komentarz klasowy, który jednak nie wybrzmiewa krytycznie, wręcz przeciwnie, afirmatywnie, jako nostalgiczne wejrzenie w nieistniejący już świat, który mógł sobie pozwolić na nieustającą celebrację. Dodatkowo dzięki odtwarzaniu przed kamerą ówczesnych przepisów, spoglądaniu na kulinarne standardy i pomysły, można zanurzyć się w ówczesnej kulturze, o której równie dobrze, a może i lepiej, można się dowiedzieć z talerza niż z ówczesnych dzieł sztuki. Zresztą, tak tworzone dania to artyzm w pełnej krasie.

Obok wątku gastronomicznego rozwija się jednocześnie romans, któremu daleko do dramaturgii melodramatu, bo nie o dramaturgię tu chodzi. W filmie nie chodzi bowiem o jakiekolwiek napięcie czy niepewność, a wręcz przeciwnie – o relaks, odpoczynek, odprężenie i przyjemność. I to wszystko ten film, aż z naddatkiem, dostarcza, serwując idealną ucztę pełną największych delikatesów. Jest to po prostu orgia sensualizmu, rozpisana na wiele wykwintnych dań i popita najlepszymi francuskimi winami.

Ocena: 8/10

Przejścia, reż. Ira Sachs

Film Sachsa rozgrywa się w tej dziwnej przestrzeni między komedią a dramatem. Niby jest na nie określenie – komediodramat – ale chyba nie wyczerpuje on konwencji, po jaką sięgnął Sachs. Bo tu nie żarty śmieszą, a ludzkie zachowania i przywary – które sprawiają, że bohaterom do śmiechu raczej nie jest.

„Przejścia” opowiadają o Tomasie, którego życie uczuciowe znajduje się w tytułowym stanie – jest pomiędzy jednym związkiem, a drugim. Problem w tym, że decydując się na nowy, nie jest w stanie zerwać z poprzednim, znajduje się w permanentnym stanie zawieszenia. Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że zakochany w kobiecie o imieniu Agathe, próbuje nieudolnie zerwać ze swoim długoletnim partnerem – Martinem.

Ten brak zdecydowania w uczuciowym życiu wskazuje na liczne przywary bohatera – jego niezdecydowanie, niedojrzałość, zazdrość, a chyba przede wszystkim: egoizm. To on sprawia, że Tomas chce wszystko, wszędzie i naraz: kochać się z Agathe, mieć dla siebie Martina i z niczego nie musieć w pełni rezygnować. Bo co, jeśli zmieni zdanie? To ciągłe odbijanie od jednego do drugiego jest źródłem dowcipu, który jednak żadną ze stron nie śmieszy, w przeciwieństwie do widowni. Można byłoby również zarzucić przedmiotom manipulacji Tomasa, że tak ławo dają mu się rozgrywać. Ale trudno ich rozliczać z miłości, którą ewidentnie do tego łachudry czują. Jego również nietrudno zrozumieć, jest bowiem przekonany całkiem autentycznie, że zarówno bez jednego, jak i drugiego żyć nie potrafi. Co z tego, że nikogo taki układ nie urządza.

Sachs potrafił świetnie splątać ten miłosny gordyjski supeł, którego przecięcie będzie musiało pociągnąć za sobą ofiary. Możemy oczywiście spoglądać na to z boku, kręcąc pogardliwie głową, ale także odnaleźć się w tym romansie. Czyż szamoczący się Tomas nie odzwierciedla tych wszystkich skomplikowanych uczuć, które skrywamy w sobie, a które przymus monogamii w nas tłumi? Człowiek to istota skomplikowana, wręcz paradoksalna, więc i jego emocje oraz zachowania nie muszą być wpisane w dobrze przyjęte społecznie zasady. Ale to nie jest film o społecznej subwersji, a raczej o zagubieniu – między osobami, uczuciami, pragnieniami. Zagubieniu, do którego wielu z nas nie chce się nawet przyznać, a co dopiero w jego imię działać. A Tomas, czego by o nim nie myśleć, działać się nie boi.

Ocena: 7/10