Premiera tygodnia – „Król Lew”: Z daleka widok jest piękny

Wyobraźcie sobie film przyrodniczy. Taki, w którym Krystyna Czubówna opowiada o zwierzętach afrykańskiej sawanny. O lwach strzegących swojego terytorium, o hienach żerujących na padlinę, o surykatce i guźcu zamieszkujących pobliską dżunglę, o pawianie i lokalnym ptactwie. A teraz wyobraźcie sobie dokładnie ten sam film, tylko bez lektora, a w zamian te same zwierzęta zaczynają ruszać pyskami i gadać ludzkim głosem, co gorsza – śpiewać. Przerażające? I to jak!

Dokładnie takie wrażenia ma się po obejrzeniu „aktorskiej” wersji „Króla Lwa” Jona Favreau. Trzeba przy tym oddać Disnejowi, że faktycznie potrafi poszerzać spektrum naszych kinematograficznych doświadczeń. Jeszcze kilka lat temu nie do pomyślenia byłby film, w którym „grałyby” fotorealistycznie przedstawione zwierzęta, będące w rzeczywistości animowanymi pacynkami w rękach speców od efektów specjalnych. Trudno jednak obudzić w sobie entuzjazm do tej nowej technologii, która nie ma serca, duszy, ani, najwyraźniej, rozumu. Jest martwa, totalnie pozbawiona życia, mimo że wykreowani przez nią bohaterowie wyglądają jak prawdziwe, oddychające zwierzęta. Okazuje się jednak, że są znacznie mniej żywi, niż ci którzy niegdyś poruszali się tylko dzięki mocy animatora, wprawiającego w ruch kreski i plamy barwne.

Muszę przyznać, że byłem optymistycznie nastawiony do nowej wersji „Króla Lwa”. Myślałem, że tak dobrej historii nie może zniszczyć żadna technologiczna nowinka – przecież tam roi się od świetnych postaci, piosenek, gagów, sytuacji. Okazało się jednak, że bezduszna cyfra jest w stanie zabić wszystko – nawet dziecięcą radość obcowania z ukochanymi bohaterami. Nagle dokładnie te same sytuacje stały się płaskie i pozbawione emocji czy choćby dramaturgii. Trudno bowiem współodczuwać ze sztucznymi tworami tylko pozornie przypominającymi żywe zwierzęta, którym nieudolnie animuje się pyszczki, powykręcane w nienaturalnych grymasach, zupełnie nieprzystających do obranej konwencji.

Choć niemal każdy kadr jest odwzorowaniem tego z oryginału, to nowy „Król Lew” nie ma absolutnie niczego wspólnego z klasyczną animacją. Fotorealizm zabił bowiem to, co było w niej najważniejsze – umowność, bajkowość, luz, wdzięk, szyk i styl. Realistycznie przedstawiony mały Simba to kwintesencja kiczu rodem z odpustowych obrazków ze słitaśnymi kotkami – na dodatek w 3D, jeśli wybierzecie się do IMAXa. Timon? Nieustannie ma ten sam wyraz twarzy, przypominający psychopatę straszniejszego niż Skaza i wszystkie hieny razem wzięte. Pumba? Nie wiem, gdzie mu się twarz zaczyna, a gdzie kończy – sorry, guźce, ale macie dość oryginalną fizjonomię, szczególnie gdy śpiewacie Hakuna Matata. W ogóle wszyscy mają tu problem z twarzami – brakuje im bowiem mimiki. Animatorzy dorobili zwierzakom ruszające się mordki, ale nie zadbali o wyrażanie emocji – no tak, bo zwierzęta emocji nie mają, ale za to, oczywiście, potrafią śpiewać.  

To niebywałe, ale okazuje się, że sam Disney nie rozumie na czym polegała wyjątkowość oryginalnej animacji. A polegała przecież na tym, że surykatka mogła odtańczyć przed hienami taniec hula, że chmury mogły ułożyć się w twarz Mufasy, że zwierzęta nabywały cech ludzkich jak w bajkach literackich mistrzów – sztuczność animacji dawała możliwość nieujarzmionej kreacji, w której wszystko jest możliwe i prawdopodobne. Tego wszystkiego u Favreau nie ma. W zamian mamy zwierzęta jak z National Geografic, które nijak nie pasują do opowiadanej historii – ta bowiem wymaga wspomnianej umowności, przerysowania, graficznego humoru, przesady. Długo czekałem na scenę tańca hula – jak do tego podejdą, czy ugną się i zrezygnują ze sztywniackiej konwencji? I wiecie co? Żadnego tańca hula nie ma, tak jak wszystkiego, czego nie byłyby w stanie zrobić prawdziwe zwierzę – no oczywiście prócz gadania i śpiewania.

„Król Lewa” Favreau to największy deep fake w historii kina – kino wyrachowane, nietrafione, uzurpatorskie, świętokradcze, fałszywe, kompletnie nieprzemyślane. Kolejne pejoratywne przymiotniki mógłbym mnożyć. Nie ma to jednak większego sensu, miejmy nadzieję, że dzieło to zginie w odmętach historii kina. Albo nie – niech będzie przestrogą dla wszystkich tych, którzy chcieliby stworzyć podobny projekt. Przy tym, ta spektakularna artystyczna klapa wcale nie dyskredytuje tak krytykowanego przez wielu projektu przerabiania klasycznych disnejowskich animacji na filmy aktorskie. Nie mam problemu z aktorską „Mulan” czy nawet „Małą syrenką”, gdzie jednak główne role odgrywają ludzie (czy półludzie), świat zwierząt okazał się jednak zupełnie nieprzekładalny na nową technikę.

Ale żeby być sprawiedliwym, to trzeba twórcom przyznać jedno. Film wygląda znakomicie od strony wizualnej – ale tylko w szerokich kadrach, gdy palące słońce Afryki oblewa krajobraz, gdy zwierzęta maszerują w odpowiedniej choreografii, ale nie widzimy ich detali, gdy potoki się srebrzą, a skały złocą. Zwierzęta również wyglądają obłędnie, ale do czasu, gdy otworzą pyszczki i cała fotoiluzja pryska. Wtedy całość okazuje się marną podróbką rzeczywistości, fałszywym filmem przyrodniczym, na podstawie którego ktoś na siłę chce opowiedzieć historię znaną z „Hamleta”.

Ostatecznie film ogląda się bez emocji. Bo nie są w stanie ich wywołać cyfrowe wydmuszki, które same emocji nie mają – do ich wyrażenia potrzebna byłaby bowiem cała animowana maszyneria z kreskówkową przesadą na czele, z której tak łatwo i bezmyślnie zrezygnowano. Oryginał miał swój rysunkowy styl, remake jest tylko prostym, wręcz prostackim naśladownictwem natury, która potrafi zafascynować tylko wtedy, gdy jest prawdziwa. Jej podrabianie jest wręcz podręcznikowym przykładem kiczu. U Favreau nie ma ani prawdy, ani zmyślenia – jest karkołomne połączenie jednego z drugim, owocujące dziełem pokracznym. Dobrze, że chociaż widoki są piękne, widząc je, można nawet uwierzyć, że gdzieś tam za równinami i piaskami Afryki znajduje się kraina, w której Skaza czyha na tron Mufasy. Jednak mimo wszystko zdecydowanie wolę obejrzeć setny raz klasycznego „Króla Lwa” niż ponownie męczyć się na tym jakże nieudanym remake’u.

Ocena: 5/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.