Film jest podpisany przez Koreańczyka, ale przypomina dokonania twórców z Chin, szczególnie Jia Zhanga-ke. Lee Chang-dong potrafił równie ciekawie spleść mocnym węzłem celne obserwacje społeczne, surowy realizm, nieśpieszne tempo z wyraźnie wyczuwalnym gatunkowym nerwem. „Płomienie” zaczynają się jak społeczne kino obyczajowe z delikatnie zaznaczonym rysem krytyki politycznej, a kończy jako gęsty, ciemny, wręcz paranoiczny thriller. Lee Chang-dong okazał się mistrzem łączenia pozornie niepasujących do siebie konwencji.
Jong-so marzy o karierze pisarza, ale większość czasu spędza na farmie ojca, który właśnie został skazany na więzienie. Snuje się więc po opuszczonym, wiejskim domu, dogląda ostatnią krowę i przerzuca obornik. Film zaczyna się w momencie, gdy chłopak poznaje Hae-mi, koleżankę z dzieciństwa, którą bardzo słabo pamięta. Nigdy nie mieli ze sobą dobrego kontaktu, poza tym dziewczyna zrobiła sobie operację plastyczną. Chłopakowi niewiele potrzeba, by się zakochać. Kilka spotkań, dwa wspólnie wypalone papierosy, jeden seks. Po tej jednej chwili wspólnego uniesienia dziewczyna wyjeżdża na dawno już zaplanowane wakacje do Afryki. Chłopakowi pozostało konsumowanie miłości za pomocą dokarmiania kota dziewczyny.
Ale właśnie w tym momencie do historii wkrada się niewidzialne i tajemnicze. Symbolem nadchodzącej cichej burzy, która zmieni atmosferę filmu i zasadniczo wpłynie na percepcję świata przedstawionego jest wspomniany kot – który choć zjada karmę, wypija wodę i zostawia w kuwecie odchody, wydaje się niewidzialny. Tylko Hae-mi utrzymuje, że kot istnieje – musimy uwierzyć jej na słowo.
Wszystkie kolejne zdarzenia coraz bardziej komplikują fabułę, ale również w zasadniczy sposób wpływają na status świata przedstawionego. Twórcy z luźnych dialogów, niespiesznie sprzedawanych informacji i realistycznego obrazu współczesnej Korei wyciągają drobne wskazówki, podważające to, co oglądamy. Film karmi się wzrastającą paranoją. Daje powody, by kwestionować każdą informację, uczucie i zdarzenie. Czy Hae-mi i Jong-so faktycznie znają się z dzieciństwa? A jeżeli nie, to dlaczego dziewczyna kłamie? Jednak najwięcej tajemnic skrywa w sobie Ben – młody mężczyzna zapoznany przez Hae-mi podczas wyjazdu do Afryki.
Postać Bena kieruje film ku krytyce rozwarstwienia społecznego. To najważniejsza postać w filmie, bo całość można czytać jako historię o ekonomicznej niesprawiedliwości – choć to tylko jedna z możliwych interpretacji. „Płomienie” są bowiem zarówno filmem-metaforą, jak i filmem o metaforze. Ta budowana jest od samego początku niezwykle konsekwentnie, ale staje się zauważalna dopiero pod koniec filmu. Ben jest koreańskim Wielkim Gatsbym, czyli młodym człowiekiem bez zajęcia, ale za to ze sporymi pieniędzmi. Jego status kontrastuje na tle poziomu życia Hae-mi i Jong-so. Jednak w jego charakterystyce na pierwszy plan nie wybija się majątek, lecz raczej ogromna nuda, którą się stara zabić na różne sposoby – na przykład podpalając opuszczone szklarnie. Tylko czy to aby nie jest jakaś złowieszcza metafora? chłopak lubi opowiadać o swoim ekscentrycznym hobby, ale nic nie wskazuje na to, by faktycznie to robił. Te pytania zadajemy podczas seansu zarówno my, jak i główny bohater, zaniepokojony nagłym zaginięciem dziewczyny, w której się zakochał. Chłopak postanawia więc wszcząć swoje własne, małe śledztwo.
„Płomienie” to film niepozorny. Niby chaotyczny, rozedrgany i wielowątkowy, ale z tego pierwotnego nieładu wyłania się niezwykle konsekwentnie zbudowana fabuła pełna gatunkowych odniesień. Jednak pod tą konwencjonalną powłoką znajdują się kolejne warstwy sensu. Bo choć mowa w filmie o psychopatach, paranoi i morderstwach, ostatecznie całość można czytać jako wyrafinowaną krytykę nierówności społecznych i wysysania życia z klas robotniczych przez najbardziej uprzywilejowanych.
Komentarze (0)