Dan Brown u szczytu swojej popularności stał się dla wielu personifikacją literackiego szarlatana, który dorobił się na ludzkiej naiwności, głupocie, wierze w spiski i mieleniu historii kultury. Jednak dla znacznie szerszego grona był dostarczycielem bezpretensjonalnej rozrywki, sycącej głód odkrywania zakrytych praw rządzących naszym światem. Wyraziści bohaterowie, wciągające zagadki, sprawnie poprowadzona fabuła i żywa akcja jego książek znakomicie nadawały się do przeniesienia na ekran. Dwie poprzednie adaptacje zostały zrealizowane z mieszanym skutkiem. „Kod Da Vinci” nęcił intrygą podawaną w wiarygodny sposób, natomiast „Anioły i demony” drażniły schematyzmem i brakiem elementarnej logiki. Jak na tle tych dwóch hitów sprzed kilku lat wypadło najnowsze „Inferno”?
Robert Langdon – główny bohater serii Browna – budzi się w szpitalu we Florencji. Nie ma pojęcia, jak się tam znalazł i co działo się z nim przez ostatnie czterdzieści osiem godzin. Nawiedzają go dziwne wizje, w których świat pogrąża się w chaosie, spowodowanym wybuchem zarazy na masową skalę. Bolesne halucynacje przepełnione są obrazami rodem z „Piekła” Dantego. Po spływających krwią ulicach chodzą ludzie z poprzekręcanymi głowami, ich ciała naznaczone są piętnami i okropnymi ranami. Jednak to nie te niepokojące wizje okazują się największym problemem Langdona. Musi uciekać ze szpitala przed tajemniczą kobietą, próbującą go zabić. W ucieczce pomaga mu młoda lekarka, starająca się wydobyć z jego pamięci strzępki wspomnień ostatnich godzin.
Dopiero po opuszczeniu szpitala przez bohaterów i w momencie znalezienia przez Langdona we własnej kieszeni tajemniczej tuby, zawiązuje się właściwa akcja, a fabuła dzieli na kilka równoległych wątków. Autorem całego zamieszania jest tym razem ekscentryczny miliarder, martwiący się o przyszłość ludzkości. Jego motywacje wprowadzają niezwykle aktualny, a przy tym szalenie problematyczny wątek. Inaczej niż w przypadku „Kodu da Vinci” oraz „Aniołów i demonów”, nie mamy do czynienia z mistyczną zagadką, spiskiem Iluminatów czy tajemniczym Opus Dei. Akcja filmu obraca się wokół kwestii związanych z postępującym przeludnianiem planety, zanieczyszczaniem Ziemi i nieracjonalnym drenażem zasobów naturalnych. Szkoda jednak, że twórcy filmu upraszczają podjęty problem i stawiają swoich bohaterów przed nazbyt łatwym i etycznie oczywistym dylematem: co byś zrobił, gdybyś musiał zdecydować – zabić teraz połowę ludzkości, czy doprowadzić za sto lat do całkowitej anihilacji ludzkiej rasy? Głównym czarnym charakterem jest Bertrand Zobrist – twórca niezwykle śmiercionośnego wirusa, który w kilka godzin ma doprowadzić do zarażenia niemalże całej ludzkiej populacji, a w konsekwencji do śmierci jej połowy. Już na samym początku filmu bogacz popełnia samobójstwo, a jego apokaliptyczny plan mają dokończyć jego uczniowie, podążając śladem pozostawionych przez niego wskazówek.
Największą i najbardziej rozczarowującą wadą „Inferno” jest słabość zagadek, które musi rozwiązać cierpiący na częściową amnezję historyk kultury, próbujący uchronić świat przed zagładą. To właśnie one w poprzednich częściach napędzały akcję i stanowiło źródło intelektualnej przyjemności. Tym razem jest ich zwyczajnie zbyt mało, a ich rozwiązania nie przekonują – przychodzą mechanicznie i zbyt łatwo. Zamiast nich otrzymujemy jednak coś równie intrygującego – źródłem największej tajemnicy tym razem nie jest dziejowy spisek czy wyrafinowana intryga, lecz walka Langdona z własną pamięcią. Kolejne etapy wędrówki śladem odczytywanych wskazówek pomagają mu rekonstruować ostatnie godziny z jego życia, a dzięki temu układać rozsypane puzzle, składające się na szerszy obraz sytuacji, w którą został wciągnięty. Właśnie ten wątek fabuły dostarcza najwięcej przyjemności, dzięki nieoczekiwanym zwrotom akcji i konsekwentnemu myleniu tropów. Choć na koniec filmu możemy poczuć zawroty głowy podobne do tych, na które cierpi bohater i mieć poczucie fabularnego chaosu, wystarczy poświęcić chwilę na próbę poskładania wszystkich wątków, by przekonać się, że układają się one w spójną całość.
Dużą zaletą filmu jest jego nieprzewidywalność, czym różni się od „Aniołów i demonów”. Trudno na początku orzec, czy twórcy skupią się na podążaniu śladem kolejnych zaszyfrowanych informacji, na osobistej przeszłości Langdona czy może na procesie powolnego przywracania bohaterowi pamięci. Również zwroty akcji i sposoby rozszyfrowywania zagadek są trudne do odgadnięcia, choć nie zawsze w pełni satysfakcjonujące. Twórcy wykorzystali bardzo podobny schemat do zastosowanego w „Aniołach i demonach”. Największym przeciwnikiem bohaterów są nie tylko niebezpieczne spiski, ale również czas, który nieustannie muszą gonić. Jednak tym razem pościg został przedstawiony w znacznie bardziej realistyczny sposób, a bohaterowie faktycznie zdają sobie sprawę, że muszą się śpieszyć i nie mogą sobie pozwolić na tracenie czasu na czcze pogaduchy. Dzięki temu akcja porywa widzów swoim tempem.
„Inferno” działa przede wszystkim jako niezobowiązująca rozrywka, pełna twistów i szybkiej akcji, które okraszono kilkoma zagadkami. Można również docenić twórców za nasycenie całości ekologiczną refleksją – choć niestety strywializowaną. Można jednak za kilka rzeczy ich ganić, choć winny jest raczej literacki pierwowzór, a niekoniecznie filmowcy. Nie wykorzystano w pełni potencjału „Boskiej komedii” i samego Dantego, podobnie jak Florencji. Wydaje się całkowicie zbędne podróżowanie w inne miejsca Europy, gdy akcja dzieje się w jednym z najbardziej tajemniczych i fascynujących miast, w którym roi się od sztuki, tajemniczych przejść i potencjalnych zagadek do rozwiązania. Same przestrzenie związane z Dantem mogłyby stać się źródłem inspiracji do napisania znacznie ciekawszej fabuły.
Wbrew pozorom adaptacji książek Dana Browna nie ogląda się w celach poznawczych – ich erudycja jest naskórkowa i sprowadza się do żonglowania wyrwanymi z kontekstu cytatami i dowolnego korzystania z dziedzictwa kultury. Źródłem przyjemności jest co innego – nieprzewidywalna intryga, dynamiczna akcja, tajemniczy bohaterowie, mgiełka mistycyzmu i pozór odkrywania przedwiecznych zagadek. Tym razem się udało. „Inferno” jest sprawnie poprowadzonym, choć niepozbawionym sporych wad, przygodowym kinem akcji, które nie ma na celu stawiania ambitnych pytań, lecz chce jedynie dostarczać rozrywki. Swój cel osiąga, choćby poprzez zmuszenie widzów do rekonstrukcji fabuły i poskładania nieoczekiwanie łączących się ze sobą wątków w jedną, zgrabną całość.
Komentarze (1)
super strona zapraszam na swoją : filmowyzbiornik.blogspot.com