100 NAJLEPSZYCH FILMÓW ZAGRANICZNYCH 2010-2019. MIEJSCA 31-40

Kończą się lata 10. XXI wieku. Jak będą one pamiętane w kinie? Które tytuły zostaną na dłużej w pamięci? Jakie zasłużą na miano klasyków? To pokaże czas, póki co możemy uporządkować to, co obejrzeliśmy przez ostatnie dziesięć lat, wybierając najlepsze 100 filmów mijającego dziesięciolecia. To zestawienie jest również analizą pracy pamięci. Wiele z tych tytułów widziałem lata temu, nie wracając do nich. Dziś są dla mnie raczej widmami, mglistymi wyobrażeniami, przez co widzę je inaczej – niektóre z nich urosły przez ten czas w moich oczach, inne nieco przyblakły. Finalny kształt tego zestawienia odzwierciedla moją pamięć o minionej dekadzie – składają się na nie filmy, które najczęściej do mnie wracają, gdy przymknę oczy. Zobaczcie, jakie filmy zajęły miejsca od 31 do 40.

40. Samotny mężczyzna, reż. Tom Ford

Najbardziej stylowy film ostatnich dziesięciu lat? Pewnie kilka tytułów by pretendowało do tego miana, ale „Samotny mężczyzna” byłby w ścisłej czołówce. Nic dziwnego, w końcu to reżyserski debiut ikony świata mody – Toma Forda. Ale „Samotny mężczyzna” to nie tylko zjawiskowa warstwa wizualna, to także poruszający dramat o samotności.

39. Midsommar. W biały dzień, reż. Ari Aster

Ari Aster wraz z Jordanem Peele’em i Robertem Eggersem na dobre zmienili współczesny horror. Aster w „Midsommar” wykreował zupełnie nowy świat, a seans zamienił w niespotykane jak dotąd doświadczenie. To świat wzięty z horroru, ale doprawiony niespodziewanym humorem, dystansem i antropologicznym zacięciem. Horror, w którym najbardziej straszy to, co rozgrywa się w blasku słońca.

Recenzja: Nie pamiętam, by o jakimś arthouse’owym filmie było aż tak głośno przed premierą jak o drugim filmie Ariego Astera. Pierwsze spływające opinie zwiastowały dzieło przekraczające ludzką percepcję, kompletnie nowe otwarcie w kinematografii, przynajmniej gatunkowej. Mówiło się, że to dzieło transowe i transgresyjne, którego seans zamieniał się w rytuał. Oczekiwania były więc ogromne, tym bardziej, że poprzednie „Hereditary. Dziedzictwo” zdążyło pokazać skalę talentu Astera. Nawet jeśli wszelkie opinie dzieliło się przez dwa i brało w nawias egzaltację towarzyszącą narodzinom nowej kinematograficznej gwiazdy, to i tak wychodziło, że musi być to film ocierający się o wybitność. I przynajmniej w jednym komentatorzy mieli rację, „Midsommar” o wybitność się ociera, choć do spełnienia zabrakło naprawdę niewiele. Czytaj dalej.

38. Joker, reż. Todd Phillips

Jeden z najważniejszych filmów dekady – pierwszy film wywodzący się z komiksów superbohaterskich, który trafił na arthouse’owe salony. Jednocześnie zyskał niesamowite uznanie wśród publiczności, bijąc kolejne rekordy popularności. Ale te wszystkie sukcesy są mu należne. Kultowa postać Jokera urodziła się na ekranie na nowo, otrzymując nieznane dotąd sensy. Nie byłoby jednak tego sukcesu, gdyby nie wybitna rola Joaquina Phoenixa.

Recenzja: Wiele się mówi o podobieństwach „Jokera” do „Taksówkarza”, o nawiązaniach do „Króla komedii”. Do tych skojarzeń dodałbym „Parasite”, które operuje podobną energią, buzuje tymi samymi emocjami i również jest dziełem-metaforą stworzoną ku przestrodze. Oba filmy, choć wykorzystują tropy gatunkowe, opierają swoją strukturę przede wszystkim na politycznie rozumianej walce klas społecznych. Wygląda więc na to, że dwóch tegorocznych zdobywców nagród na najważniejszych festiwalach filmowych każą nam zastanowić się nad naturą stosunków społecznych i ostrzegają przed wzbierającą falą niezadowolenia. A do tego w pewnym stopniu sympatyzują z tą nową rebelią. Czytaj dalej.

37. The Square, reż. Ruben Ostlund

Ruben Ostlund przebojem wdarł się na filmowy Parnas. Tworzył niezwykle ironiczne, ostre satyry na społeczeństwo, świat sztuki, męskość. Przy okazji wyrobił sobie wyjątkowy charakter pisma. „The Square” to satyra na dobroczynność, społeczeństwo kreatywne i naszą powszednią hipokryzję. Oblana jest gęstym sosem ironii i wyjątkowo czarnego humoru.

Recenzja: Po znakomitym „Turyście” i Złotej Palmie, oczekiwania wobec „The Square” były ogromne. I choć to bardzo dobry film, to można poczuć lekkie ukucie rozczarowania. Jego źródło bierze się z nierówności, która jest spowodowana brakiem wyrazistej konstrukcji, która fundowała „Turystę”. Jego siłą był fabularny minimalizm i emocje, które narastały niczym lawina. „The Square” jest natomiast filmem znacznie zimniejszym – opartym na intelekcie, a nie uczuciach. Gdyby Haneke miał poczucie humoru, kręciłby właśnie takie filmy – dusił nie grozą i oziębłością, ale śmiechem. Czytaj dalej.

36. Tamte dni, tamte noce, reż. Luca Guadagnino

Film, który stał się światowym fenomenem, mogący pochwalić się środowiskiem wiernych fanów. Ale nie ma co się dziwić. Ten film jest tak sensualny, że można się w nim zakochać. Jest jak najwspanialsze wspomnienie, pełne smaków, zapachów, podniet i słońca. To nie tylko jedna z najwspanialszych historii gejowskich. To jedna z najwspanialszych historii miłosnych.

Recenzja: Guadagnino ponownie zabrał nas do Włoch na wakacje – znowu kusi atrakcyjnymi ciałami, buduje erotyczne napięcie i wciąga w grę pożądania. Jednak tym razem całkowicie eliminuje ze swojej historii jakąkolwiek wulgarność, gwiazdorski blichtr czy fabularne atrakcje w postaci trupów w basenie, jak to miało miejsce w „Nienasyconych”. „Tamte dni, tamte noce” to czysta zmysłowość, młodzieńcze pożądanie, słońce, smaki, zapachy i niekończące się wakacyjne kąpiele w okolicznych rzekach i jeziorach. Film Guadagnino jest intensywny jak wspomnienie niezapomnianego, wyjątkowego czasu z przeszłości, może z czasów młodości, gdy wszystko przeżywało się bardziej. Nie bez powodu czas akcji nie został umieszczony we współczesności, lecz we wczesnych latach 80. Czytaj dalej.

35. Moonlight, reż. Barry Jenkins

Bohater jednego z największych zamieszań w historii oscarowych gal. Ale nie z tego powodu znalazł się w tym zestawieniu. „Moonlight” jest wizualną perełką, wypełnioną po brzegi emocjami. To zarazem jeden z najlepszych w historii filmów z gatunku coming-of-age, historii rodzinnych, opowieści o rasie i miłości.

Recenzja: To był materiał na wielki film. Rozpoczyna się znakomitą sceną, nakręconą w jednym ujęciu, za pomocą meandrującej kamerą. W ten hipnotyzujący sposób Jenkins wprowadza do pokazywanej rzeczywistości – amerykańskich przedmieść, zamieszkiwanych przez afroamerykańską społeczność. To ten sam świat, co w „Dope” czy „Kiksach” – możemy zobaczyć w nim podobnych bohaterów i problemy. Tym razem opowieść dotyczy chłopca, któremu brakuje ojca – jego figurę odnajduję w lokalnym handlarzu narkotyków, który staje się jego opiekunem i przyjacielem. Czytaj dalej.

34. Holy Motors, reż. Leos Carax

Film-zagadka, który spędza sen z powiek kolejnym interpretatorom. Film o filmie, aktorstwie, życiu i gadających limuzynach. Totalna orgia wyobraźni, semantyczna anarchia, film, który wciąga i odrzuca jednocześnie. Nie da się uwolnić od jego obrazów i dziwacznej energii. Onieśmiela, oburza i zachwyca. Surrealiści byliby dumni!

33. Pierwszy człowiek, reż. Damien Chazelle

Najbardziej niedoceniony film dekady? Przynajmniej przez oscarową Akademię, która z zupełnie niewyjaśnionych przyczyn postanowiła zignorować ten wspaniały film, podpisany przez jej pupilka, czyli złote dziecko Hollywoodu, Damiena Chazella. Ale być może nawet dla akademików był to film zbyt wyrafinowany, momentami na granicy abstrakcji, stawiający na minimalizm i realizm, a jednoznacznie odrzucający widowiskowość. Mimo to wciska w fotel i przytłacza wytwarzanym doświadczeniem.

Recenzja: „Łatwiej polecieć na księżyc, niż uporać się ze śmiercią dziecka” – tak w skrócie można opisać „Pierwszego człowieka” Damiena Chazelle’a. To nie jest film pokroju „Grawitacji”, ani nawet „Apollo 13”, choć znajdziemy w nim imponujące wizualnie sceny kosmicznych podróży, a krew niejednokrotnie zamarznie nam podczas seansu. To dzieło łączące skalę makro z mikro – bohaterowie wyruszają w odległe zakątki kosmosu, ale największe dramaty pozostają niewypowiedziane i nazbyt bliskie. Chazelle przygląda się, jak jego bohater robi wielki krok na drodze ku przejściu procesu żałoby, który dla ludzkości praktycznie nie ma znaczenia. Czytaj dalej.

32. American Honey, reż. Andrea Arnold

Epicki portret współczesnej Ameryki, stworzony – o ironio! – przez Brytyjkę. Andrea Arnold – czołowa przedstawicielka gatunku społecznego realizmu – opowiedziała o marzeniach, tęsknotach i niespełnieniu współczesnych młodych Amerykanów, błąkających się po kraju, goniąc swoje sny, które nigdy nie staną się rzeczywistością.

Recenzja: Choć brytyjska reżyserka porzuciła swój kraj urodzenia na korzyść Ameryki, to wciąż pozostaje w kręgu bliskich sobie tematów i typów bohaterów. Tym razem w centrum swojej opowieści postawiła nastoletnią dziewczynę, która zafascynowana świeżo poznanym mężczyzną godzi się wyruszyć wraz z nim i kilkunastoma osobami w podróż po Stanach w poszukiwaniu marzeń i pieniędzy. Zatrudnia się w firmie specjalizującej się w sprzedaży magazynów. Jeżdżą mini vanem po miastach i uparcie pukają do drzwi potencjalnych klientów. Czytaj dalej.

31. The Florida Project, reż. Sean Baker

Energetyczna bomba, kolorowy wodotrysk, korowód wyobraźni, pastelowa bajka. Współczesna Ameryka widziana z niezwykle przenikliwej perspektywy dziecka, które żyje na obrzeżach Disneylandu, nieświadome swojej peryferyjności. Film, który zmienił postrzeganie Stanów Zjednoczonych i ich najuboższych obywateli. Uniknął przy tym skrótów, uproszczeń i emocjonalnego szantażu.

Recenzja: Jestem przekonany, że Sean Baker tym filmem wskoczy do ścisłej elity najciekawszych amerykańskich reżyserów. Już swoimi poprzednimi filmami udowodnił, że posiada krąg interesujących go tematów i własny, rozpoznawalny styl, który okazał się na tyle plastyczny, że pozwolił na opowiadanie zarówno o transseksualistach podczas Bożego Narodzenia, jak i dzieciakach żyjących nieopodal Disneylandu. Czytaj dalej.

Miejsca 41-50 >>