Premiera tygodnia – „Han Solo: Gwiezdne Wojny – Historie”: Wszystko o Hanie

Włodarze Disneya ponownie poszerzyli filmowe uniwersum Gwiezdnych Wojen. Tym razem z cudownej krainy domysłów, fantazji i swobodnych interpretacji wyciągnęli młodość Hana Solo, którą brutalnie ukonkretnili. Zawsze zastanawiałeś się, jak Han poznał Chewiego? W jaki sposób wszedł w posiadanie Sokoła Millenium? I w ogóle, jak stał się największym gwiezdnym przemytnikiem? Cóż, już więcej nie musisz się nad tym głowić, bo twórcy „Han Solo: Gwiezdne Wojny – Historie” opowiedzieli o tym w najdrobniejszych szczegółach.

Niby nie ma w tym niczego złego, bo przecież zamglona przeszłość jednej z najbarwniejszych postaci sagi aż prosi się o sfilmowanie. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy karmienie fanów odkrywaniem tego, co do tej pory było zakryte, jest jedynym pomysłem na film. Niestety, podczas seansu „Hana Solo” można odnieść wrażenie, że w tym przypadku właśnie tak było, co radykalnie różni ten spin-off od poprzedniego – „Łotra 1”.

Film Rona Howarda to klasyczne origin story – z jego wszystkimi zaletami i wadami. Widz otrzymuje więc szczegółową historię tego, jak powstawał bohater, co go kształtowało, jak nabywał swoich charakterystycznych cech – po prostu stawał się takim, jakim go znamy. Że tak będzie, było jasne od pierwszych informacji o powstawaniu tego filmu, ale przecież nie musiało być tak, że fabuła zostanie temu w całości podporządkowana. Scenarzyści bardziej dbali więc o to, by przypadkiem nie urazić żadnego fana i nie sprzeniewierzyć się tradycji, niż o zapewnienie spójności i atrakcyjności snutej opowieści. Dlatego to właśnie scenariusz okazał się największym problemem „Hana Solo”.

Film rozpoczyna się na planecie Korelia, gdzie Han wychował  się i zakochał. Jego wybranka Qi-ra, podobnie jak on, dorastała na ulicy i musiała kraść, by przeżyć. Pewnego dnia, gdy los się do nich uśmiechnął, postanowili wyrwać się ze swojej ponurej krainy. Podczas ucieczki tylko Hanowi udaje się wydostać z planety, ale obiecuje Qi-rze, że wkrótce po nią wróci. Tęsknota za ukochaną jest paliwem, które pozwala mu żyć. Dzięki niemu przetrwał 3 lata służby wojskowej w armii Imperium, do której się zaciągnął, by stać się pilotem. Z jego planów udało się zrealizować niewiele, aż w końcu pewnego dnia obudził się w błocie okopu gdzieś w odległej galaktyce. Na szczęście zupełnie przypadkiem znaleźli się tam również gwiezdni przemytnicy, którzy niechętnie, ale zabierają go ze sobą w jedną ze swoich złodziejskich misji.

Tak zawiązuje się akcja „Hana Solo”, która prowadzi – jak to w „Gwiezdnych Wojnach” – przez wiele różnych planet, krain i barwnych miejsc, by przedstawić wydarzenia, które okazały się najbardziej formacyjnymi dla tytułowego bohatera. Podczas nich, o czym wspominałem, a co tajemnicą raczej nie jest, staje się przemytnikiem, poznaje Chewbaccę, zdobywa Sokoła Millenium, ale również porzuca naiwność i nakłada maskę cynika. Niestety, poza tymi smaczkami dla fanów, fabularnie film nie ma za wiele do zaoferowania. Najprawdopodobniej świadomi tych niedociągnięć twórcy właśnie z tego powodu zamiast stawiać na dobrze skonstruowaną dramaturgię, porządny narracyjny kościec czy zaskakujące zwroty akcji, skupili się na tym, co najlepiej maskuje miałkość opowieści, czyli efektowność i akcję. „Han Solo” w jeszcze większym stopniu niż filmy z sagi opiera się na scenach pościgów, walk i strzelanin, co ostatecznie zamienia całość w kino czysto rozrywkowe, bez ambicji do pogłębiania opowieści o uniwersum czy tonalnych zmian w samym sposobie traktowania wydarzeń w tym filmowym świecie. Powoli zarysowuje się zasadnicza różnica między spin-offami, a sagą – te pierwsze nastawione są przede wszystkim na niezobowiązującą rozrywkę, zabawę postaciami, piętrzenie atrakcji i żonglowanie gatunkami, natomiast saga z części na część nabiera coraz cięższej, emocjonalnej wagi.

Jeśli już jesteśmy przy gatunkach, to „Gwiezdne Wojny – Historie” zostały pomyślane jako zbiór opowieści, eksplorujących kolejno różne konwencje przedstawieniowe. Po filmie wojennym w „Łotrze 1”, przyszedł czas na western. Właśnie ten klasyczny gatunek miał nadać „Hanowi Solo” narracyjnego kośćca. Wydaje się, że ta decyzja, na papierze przedstawiająca się niezwykle atrakcyjnie, okazała się wielkim błędem. Twórcy nie zdali sobie w odpowiednim momencie sprawy, że przecież już pierwotny pomysł George’a Lucasa w zasadniczy sposób jest oparty na historiach o mężnych i prawych kowbojach, walczących z niecnymi czerwonymi twarzami. Dlatego charakterystyczne cechy westernu najzwyczajniej w świecie rozmyły się w fabule „Hana Solo”, pozostawiając zaledwie kilka nadmiernie oczywistych i oklepanych wizualnych smaczków.

Ale, by nadmiernie nie narzekać, trzeba przyznać, że w filmie są również elementy, które dodają mu pazura, ożywiają opowieść i wzbogacają gwiezdnowojenny świat o nieoczywiste wymiary. Najlepszą stroną filmu są postacie, choć nie wszystkie – wcale nie jestem fanem, w przeciwieństwie do większości komentatorów, Lando Calrissiana, który został sprowadzony do roli bufona, narcyza i oszusta. Równie nieciekawie wypadła ukochana Hana – Qi-Ra, która miała być postacią w pewien sposób tragiczną, a ostatecznie stała się mało wiarygodna, a jej psychologia potraktowana została po macoszemu. Ale te niedociągnięcia rekompensuje obecność dwóch kompletnie drugo-, a nawet trzecioplanowych bohaterów, którzy jednak wprowadzają wiele ożywienia, przede wszystkim emocjonalnego. Pierwszym z nich jest debiutujący w „Gwiezdnych Wojnach” android płci żeńskiej, czyli L-3, marząca o pociągnięciu swoich pobratymców ku gwiezdnej rewolucji i wyzwolenia wszystkich uciśnionych, zniewolonych przez „kupy flaków”, czyli tych, których nie ożywiają zwoje kabli. Postacią do niej podobną, lecz już jak najbardziej ludzką, okazuje się tajemnicza Enfys Nest, która nie tylko sporo namiesza w planach Hana i jego kompanów, ale również w przyszłych losach całej galaktyki.

Pierwszy raz od momentu przejęcia gwiezdnowojennej franczyzy przez Disneya miałem wrażenie, że ktoś stara się wcisnąć mi pięknie zapakowany towar drugiej kategorii, przekonując, że to produkt pierwszej klasy. Trudno nie mieć wrażenia, że tym razem twórcy idą linią najmniejszego oporu, co rozpoczęło się już przy wytypowaniu głównego bohatera – ciężko o bardziej oczywisty wybór. Do postaci barwnego Hana dodali zaledwie lekko zarysowaną historię, którą wzbogacono typowymi dla origin story elementami i wielką dawką akcji. Dzięki czemu bawić się na „Hanie Solo” można nieźle – oczywiście najlepiej spędzą czas najwięksi fani – jednak do pełni sukcesu zabrakło czegoś, co dodałoby tej opowieści choćby odrobiny ciężkości i choć minimalnej oryginalności.

Ocena: 6/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.