Nowe Horyzonty #11 – „Pewnego razu w… Hollywood”: Oko za oko

Tarantino od dłuższego czasu utrzymuje, że „Pewnego razu w… Hollywood” będzie jego przedostatnim filmem w karierze. Wydaje się, że genialny Amerykanin powoli zaczyna podsumowywać swoje filmowe dokonania. Jego najnowsze dzieło składa się z filmowych zapożyczeń, hollywoodzkich legend, cytatów i nawiązań, o czym świadczy już jego tytuł, wchodzący w dialog z dwoma klasycznymi filmami Sergio Leone.

Oczywiście cała filmografia Tarantino jest ulepiona z celuloidu, powszechnie znana jest również jego kinofilia oraz reżyserskie wykształcenie pobrane w wypożyczalni kaset wideo. Ale „Pewnego razu…” jest inne niż dotychczasowe jego filmy. Nie dość, że rozgrywa się w Hollywoodzie, pośród wielu planów filmowych, kostiumów i scenografii, ale jest również bardzo zawziętą dyskusją z kinem, szczególnie tym hollywoodzkim.

Tarantino ten dialog zapoczątkował już w „Nienawistnej ósemce”, gdzie z charakterystycznej dla siebie filmowej przemocy uczynił przedmiot refleksji politycznej. Jeśli gdzieś doszukiwać się zerwania z postmodernistycznym nihilizmem, to z pewnością właśnie w dorobku Amerykanina. Dozowana przez niego od zawsze przemoc nagle stała się problematyczna, godna potępienia i mająca znaczenie dla życia społecznego. Tę refleksję pogłębił w „Pewnego razu…” – i to do tego stopnia, że spokojnie można zacząć nazywać go filmowym moralistą. Po kim jak po kim, ale po Tarantino bym się tego nie spodziewał.

Głównymi bohaterami swojego filmu uczynił aktora popularnych westernów, filmów sensacyjnych i wojennych – Ricka Daltona – i jego kaskadera, Cliffa Bootha. Specjalizacja pierwszego i profesja drugiego pozwala Tarantino mnożyć kolejne pełne przemocy sceny akcji wzięte wprost z filmów, w których obaj grają. Ale dla Tarantino są oni interesujący, szczególnie Dalton, ze względu na coś innego – kryzys, w którym się właśnie znaleźli. Gdy aktor zdaje sobie sprawę, że jego kariera zaczyna pikować w dół i być może już nigdy nie wespnie się wyżej, popada w prawdziwą rozpacz.

Film składa się z wyraźnie wyodrębnionych dwóch części – w pierwszej, znacznie dłuższej, obserwujemy perypetie Ricka i Cliffa: na planach kolejnych filmów, w gabinetach producentów, w garderobach i przed wszędobylskimi telewizorami. Druga natomiast rozpoczyna się w momencie, gdy bohaterowie wracają z Włoch, gdzie nakręcili wspólnie kilka spaghetti westernów. Choć w filmie już wcześniej pojawia się niesławna banda Mansona, to dopiero pod koniec ich niecna rola zostaje w pełni wyjawiona.

Od początku było wiadomo, że Tarantino chce wpleść w fabułę filmu znaną historię brutalnego morderstwa Sharon Tate, prywatnie żony Romana Polańskiego. Tę nieuzasadnioną przemoc Amerykanin splata z historią Ricka i Cliffa, a jednocześnie z własną refleksją na temat kina i jego oddziaływania. Nie będzie również zaskoczeniem, że i tym razem interesuje go raczej tworzenie alternatywnych przeszłości, niż pieczołowite odtwarzanie znanych wydarzeń. W splocie tych dwóch linii fabularnych – dotyczących aktora i jego dublera oraz Sharon Tate i bandy Mansona – tkwi sedno filmu oraz jego krytyczny potencjał.

Ale zanim te dwie linie się ze sobą splączą, Tarantino nieszczególnie dba o oferowanie widzom kolejnych dawek adrenaliny, podobnie jak o budowanie napięcia. Raczej skupia się na kolejnych, zamkniętych scenach. Jak zawsze u niego dialogi stoją na niezwykle wysokim poziomie, konstrukcje bohaterów również są wyjątkowo ciekawe, a muzyka ponownie wibruje i skłania do tupania nogą, ale te wszystkie, charakterystyczne dla jego stylu elementy niestety nie składają się na angażującą historię. Tej nawet, na dobrą sprawę, w ogóle nie ma – jest bowiem jedynie odsłaniany ze sceny na scenę obraz przemysłu filmowego, w którym Rick i Cliff są tylko pionkami. Tarantino przygląda się im przy zwykłych, codziennych czynnościach, współodczuwa z ich małymi porażkami i nieco większymi sukcesami – niemal jak twórcy slow cinema, którzy wolą koncentrować się na trwaniu, niż na działaniu.

Nigdy bym nie pomyślał, że w recenzji filmu Tarantino będę pisał o slow cinema, ale naprawdę jest coś na rzeczy – akcja tym razem jest wyjątkowo nieśpieszna, nieangażująca, wręcz jej nie ma, a przynajmniej nie sumuje się w spójną, wciągającą historię. Losy bohaterów są nam podawane w oddzielnych, nie bardzo łączących się ze sobą epizodach. Tarantino szczególnie chętnie pokazuje Ricka Daltona przy pracy, a Cliffa załatwiającego kolejne polecenia swojego szefa. Jako pojedyncze sceny mają one swoją wagę i dramaturgię, ale nie przekładają się na intrygującą fabułę. Naprawdę trudno pojąć, co ciekawego Tarantino zobaczył w historii kryzysu twórczego Daltona.

Trudno również odnaleźć myśl przewodnią całości. Przez chwilę wydaje się, że będzie nią gorycz rozczarowania zmarnowaną karierą, trudy aktorskiego żywota. Jednak zakończenie radykalnie zmienia optykę i wydobywa na pierwszy plan próbę rozprawienia się z przemocą w hollywoodzkim kinie. Można mieć również wątpliwości, co do sposobu, w jakim ta krytyka zostaje przeprowadzona. Czy brutalność filmów Tarantino jest w czymkolwiek lepsza, bardziej niewinna od tej z innych filmów? Czy moralność oko za oko jest rzeczywiście dobrym rozwiązaniem? A być może chodziło mu o jednoznaczne rozdzielenie przemocy na ekranie od tej prawdziwej? Jeśli tak, to mu się to nie udało.

Tarantino zdaje się robić wszystko, byśmy jak najmniej za nim tęsknili, kiedy w końcu faktycznie przejdzie na filmową emeryturę. „Pewnego razu…” to jego najgorszy film od lat – o rozlazłej strukturze, bez pomysłu na fabułę i dyskusyjnej wymowie. Amerykanin jest zdecydowanie lepszy, gdy swoją filmową erudycję przemyca w zdecydowanie bardziej zakamuflowany sposób. Tym razem nadmierna liczba dosłownych cytatów i nawiązań przesłoniła jakiekolwiek inne walory.

Ocena: 5/10