Premiera tygodnia – „Łotr 1. Gwiezdne Wojny – historie”: Powrót do domu

„We’re home, Chewie” – mówił Hans Solo do swojego druha Cheewbacci w zeszłorocznym, VII epizodzie gwiezdnej sagi. Choć uważam „Przebudzenie Mocy” za bardzo udany powrót do starych znajomych z „Gwiezdnych wojen”, to dopiero podczas seansu „Łotra 1” Garetha Edwardsa poczułem się naprawdę jak w domu – jakbym przeniósł się do krainy dzieciństwa.

Powrót do znanego uniwersum po dziesięciu latach od premiery „Zemsty Sithów” został ufundowany przez J. J. Abramsa na nostalgii – to ona była czynnikiem, która nakręcała akcję, był źródłem żartów i wzruszeń. „Przebudzenie Mocy” było gratką przede wszystkim dla zagorzałych wielbicieli starych części i to przede wszystkim klasycznej trylogii. Z „Łotrem 1” jest inaczej – choć przecież jeszcze mocniej jest związany z wydarzeniami rozgrywającymi się w czasie trwania akcji filmów powstałych w latach 70. i 80. Momentami przewijają się postacie z trylogii sprzed lat, Lord Darth Vader i komandor Tarkin mają nawet całkiem poważną rolę do odegrania, ale tym razem nie ma się wrażenia, że całość jest zbudowana na chybotliwym fundamencie pamięci fanowskiej. Akcję napędzają nowi bohaterowie, fabuła konstrukcyjnie nie nawiązuje – jak było w przypadku „Przebudzenia Mocy” – do znanych rozwiązań dramaturgicznych klasycznych części, a całość przedstawia się jak nowa, zamknięta opowieść zbudowana według najlepszych standardów kina nowej przygody.

Gdy pisałem o animacji „Kubo i dwie struny”, to wspominałem, że chciałbym zobaczyć ten film będąc dzieckiem, by dzięki niemu móc doświadczyć magii kina. Oglądając „Łotra 1” nie musiałem zazdrościć młodszym widzom, gdyż sam poczułem się jak dziesięciolatek, ściskający kciuki za szlachetnych bohaterów i zachwycający się wyczarowanym przed oczami niesamowitym, barwnym światem. Tak właśnie działały najlepsze filmy przygodowe lat 70. i 80. – potrafiły wydobyć z dorosłego jego wewnętrzne dziecko, które czerpało radość z czystej fantazji, wyobraźni i magii cudownego medium, które potrafiło przenieść widzów w czasy, które miały miejsce „dawno, dawno temu w odległej galaktyce…”.

Przy całym pielęgnowaniu wewnętrznego dziecka widzów, „Łotr 1” jest znacznie poważniejszy i mroczniejszy niż filmy z klasycznej sagi. Producenci spin-offów zapowiadali, że każdy z nich będzie utrzymany w klimacie innego gatunku. O „Łotrze” mówili, że będzie nawiązywać do kina wojennego – i tak jest rzeczywiście, choć same działania wojenne zajmują nieco mniej niż godzinę z ponad dwugodzinnego seansu. Scenarzyści zafundowali nam znacznie mniej przygód, a więcej akcji, którą napędzają wydarzenia o charakterze politycznym. Film Edwardsa z powodzeniem można więc traktować jako przypowieść o współczesnych konfliktach zbrojnych i zawiłościach świata polityki. Nie przypominam sobie, by we wcześniejszych częściach sagi rebeliantów ktokolwiek nazywał „terrorystami” – ta drobna, językowa zmiana posiada wielki ładunek hermeneutyczny, który rozsadza fikcyjność snutej opowieści, by wydobyć z niej nie lada krytyczne i aktualne politycznie treści.

Doskonałość „Łotra” została ufundowana na dwóch solidnych filarach: niezwykle złożonym scenariuszu oraz świetnych, zbalansowanych bohaterach, w których wcielili się znakomicie dobrani aktorzy. Opowiadana historia kręci się wokół konieczności przechwycenia planów budowy Gwiazdy Śmierci, której jednym z konstruktorów jest Galen Erso – postać walenrodyczna, cichy szpieg Rebelii w samym sercu Imperium, siłą wcielony do prac nad super-bronią. Jedyną osobą, która owe plany może przechwycić jest jego córka – Jyn, której nie w głowie żadne polityczne utarczki. Zostaje jednak zmuszona przez rebeliantów do skontaktowania się ze swoim opiekunem z dziecięcych lat – radykałem Saw Gerrerą, który otrzymał wskazówki dotarcia do planów od byłego pilota Imperium, który działał wraz z Galenem.

Choć głównym konfliktem, stanowiącym jądro całego gwiezdnego uniwersum, jest starcie sił Rebelii i Imperium, to tym razem twórcy nieco zatarli jednoznaczną opozycje między nimi, koncentrując się w większym stopniu na wewnętrznych niesnaskach w ramach dwóch sojuszy. Symetrycznymi do siebie postaciami są Saw Gerrera i Galen Erso – jeden jest radykalnym rebeliantem, skonfliktowanym z głównodowodzącymi galaktycznej opozycji, natomiast Galen jest sabotażystą wewnątrz Imperium. Również postać jego córki – czyli głównej bohaterki, Jyn – również nie jest politycznie zdefiniowana, siłą napędzającą jej działania nie jest żadna ideologia, lecz miłość do dawno niewidzianego ojca.

Zarzutem jaki można mieć do scenariusza jest jego być może zbyt wysoki poziom skomplikowania. Jak zwykle w gwiezdno wojennych filmach przez ekran przewija się spora liczba bohaterów (tym razem prawie w stu procentach nowych) i lokacji, od których może zakręcić się w głowie. Natomiast, gdy akcja przyśpiesza w drugiej części filmu, można dostać zadyszki starając się nadążać za wydarzeniami, komplikującymi się relacjami między bohaterami, ich politycznymi sympatiami i moralnymi postawami. Nie odbiera to jednak przyjemności w tropieniu zawiłości opowiadanej historii, która znakomicie wkomponowała się w znane uniwersum i wydarzenia oglądane już we wcześniejszych częściach.

Jednak chyba największą wartością „Łotra” są jego bohaterowie, którzy również zostali zbudowani na wspomnianych niejednoznacznościach i konfliktach rodzących się wewnątrz Rebelii i Imperium. Główną bohaterką jest Jyn – wychowana bez rodziców, których pozbawił ją Krennic, głównodowodzący Gwiazdy Śmierci. W misji zdobycia planów towarzyszą jej Cassian – oddany człowiek Rebelii oraz Chirrut i Baze – ekscentryczni strażnicy świątyni Jedi. Każda z tych postaci jest poniekąd bohaterem tragicznym, który musi porzucić dotychczasowe życie i wartości, by wspólnie sprzeciwić się siłom zła. Wielką zaletą zarówno pomysłu na scenariusz, jak i konstrukcji bohaterów jest to, że każdy z nich (z najmniejszym udziałem Cassiana i Jyn) nosi w sobie potencjał humorystyczny. Choć główną postacią komiczną ponownie jest android – tym razem przeprogramowany robot Imperium K-2SO – to inaczej niż w poprzednich częściach humor rozłożony jest bardziej równomiernie, co sprawia wrażenie większego balansu zarówno pomiędzy bohaterami, jak i poszczególnymi wątkami.

Nie byłoby świetnych postaci, gdyby nie znakomicie dobrani aktorzy. Chyba najlepszym strzałem było zatrudnienie Bena Mendelsohna w roli głównego czarnego charakteru – Orsona Krennica, który przypomina postacie odgrywane ostatnimi laty notorycznie przez Christopha Waltza. Mendelsohn jest jednak znacznie lepszym Waltzem niż ten kiedykolwiek był. Znakomicie potrafił mimiką i hieratycznością postawy wydobyć szlamowatość swojej postaci, której znieść nie potrafi nawet sam Lord Vader.

Na słowa pochwały zasłużyły również znakomicie dobrane lokacje. Choć planeta Jadha przypomina dobrze znane przestrzenie z poprzednich części, tak miejsce głównych walk między Rebelią i Imperium – toczące się na tropikalnej planecie, przypominającej New Dehli – znacznie poszerzyła gwiezdno wojenną ikonografię. Choć trzeba przyznać, że momentami scenografowie niebezpiecznie blisko zbliżali się do praktyki znanej z „Władcy Pierścieni”, w której mroczni i źli bohaterowie muszą zamieszkiwać ciemne i duszne zamczyska, a istoty niewinne zielone lasy i kryształowe pałace.

Czynnikiem, który zdecydowanie zadziałał na korzyść filmu jest fakt, że został on pomyślany jako zamknięta całość bez pretensji do dalszych kontynuacji. Dla każdego, kto widział film, nie będę zdradzał dlaczego, jest jasne, że nie sposób kontynuować przygód sympatycznych Jyn, Cassiana czy Chirruta. „Łotr 1” jako spin-off był od początku skonstruowany jako jednorazowy „strzał”, który jedynie ma „łatać białe plamy” uniwersum Gwiezdnych Wojen i swoje zadanie wykonał znakomicie. Dzięki temu film jest bardziej spójny, bohaterowie lepiej dookreśleni, a historia spięta według świętych prawideł kina rozrywkowego.

Gareth Edwards powinien urodzić się trzy dekady wcześniej. Gdyby tak się stało z pewnością dołączyłby do Lucasa i Spielberga jako klasyk kina nowej przygody. Każdym kadrem, dialogiem, ujęciem i fabularnym rozwiązaniem można się przekonać, że czuje konwencję kina przygodowego, lubi swoich nieco przerysowanych bohaterów i sprawia mu zwyczajną frajdę kreowanie fantastycznego świata na ekranie. A może jednak dobrze, że kręci swoje filmy dopiero teraz, gdy w cenie jest umiejętność takiego nawiązywania do dzieł sprzed lat, by nie czuć w nowych historiach naftaliny, ani nie odnieść wrażenia, że ktoś gwałci nasze wspomnienia z dzieciństwa jedynie, by napchać swoją kieszeń. Edwards zdaje się być naszym człowiekiem w wielkim studiu, który wychował się na tych samych przygodach i bohaterach i lubi ich tak samo jak my.