Premiera tygodnia – „Gdzie jest Dory?”: Podróż do przeszłości

Pixar Studios rozpieściło nas. Rzadko zdarzają im się większe wpadki, czy projekty całkiem nieudane. Za to coraz częściej udaje im się ocierać o geniusz, jak choćby w przypadku „W głowie się nie mieści”. Sami podnieśli sobie poprzeczkę. Dlatego na każdy ich kolejny film czeka się z wypiekami na twarzy i wielkimi oczekiwaniami. Czy ich najnowsze dziecko – „Gdzie jest Dory?” – je spełniło?

Sympatyczna niebieska rybka mówiąca po waleńsku jest wręcz wymarzoną bohaterką spin-offu. Drugoplanowa postać z hitu sprzed 13 lat –„Gdzie jest Nemo?” – zasługiwała na osobny film. Została skonstruowana w taki sposób, by generować domagające się odkrycia tajemnice dotyczące swojej przeszłości. Fakt, że cierpi na nietypową przypadłość – zanik pamięci krótkotrwałej – spowodował, że w pierwszym filmie była postacią jedynie naszkicowaną, bez głębi i własnej historii do opowiedzenia, ale za to pełną intrygujących niedopowiedzeń. Twórcy spin-offu wykorzystali tę rzadką chorobę (ale bardzo filmową, wypada przypomnieć choćby „Memento” Christophera Nolana, które również eksploatowało tę przypadłość) małej rybki w znakomity sposób. Właśnie ona stała się głównym tematem filmu i elementem zarówno konstruującym sposób opowiadania, jak i napędzającym akcję.

Film rozpoczyna się w momencie, w którym skończyły się przygody znane z „Gdzie jest Nemo?”. Gdy wir wydarzeń opada, rozpoczyna się zwykła codzienność. Sympatyczna Dory w końcu ma więcej czasu, by skupić się na rekonstrukcji własnej przeszłości. Skrawki melodii, słów, krajobrazów zaczynają stymulować zawodną pamięć i wydobywać z niej rzeczy, o których Dory nie miała pojęcia. Żywiołem napędzającym jej pragnienie przypomnienia sobie własnej przeszłości jest tęsknota za rodziną. Zapomniane uczucie staje się jej drogowskazem, który prowadzi ją do rodzinnego domu. Narracja zbudowana jest na ciągłych retrospekcjach. Dorosła już Dory pod wpływem nagle wracających wspomnień cofa się myślami do czasu dzieciństwa, gdy rodzice troszczyli się o to, by ich chora córeczka poradziła sobie w dorosłym życiu.

Twórcy z Pixar Studios specjalizują się w tworzeniu wyrazistych, dobrze skonstruowanych postaci. Wydaje się, że ich wyobraźnia jest niewyczerpalna. W „Gdzie jest Dory?” nie tylko tytułowa bohaterka obdarzona została nietypowymi cechami, które determinują jej losy i służą wydobywaniu atrakcji z fabuły. Śledząc przygody niewielkich, kolorowych rybek, można mieć wrażenie, że ich podróż do krainy dzieciństwa składa się z ciągłych spotkań. Na ich drodze stają kolejne, barwne postacie, które pomagają im dotrzeć do celu. Nie akcja jest tu największą atrakcją, a właśnie niesztampowi bohaterowie. Każdy z nich zmaga się z jakąś dysfunkcją i posiada własną, głęboko ukrytą opowieść domagającą się opowiedzenia. Hank jest bojaźliwą ośmiornicą, która woli trafić do domowego akwarium niż wrócić do otwartego oceanu. Nadzieja natomiast to przyjazny rekin z zaburzeniami wzroku. Pojawia się również delfin z problemami z echolokacją i niekoniecznie rozgarnięty lew morski. Cała ta menażeria przypomina postać Dory – również cierpią na jakąś formę niepełnosprawności czy dysfunkcji, które utrudniają im życie i stają się świetnym punktem wyjścia dla nowej opowieści. Stawiam, że kolejnym bohaterem podwodnych przygód będzie Hank. Nie bez powodu twórcy nie zdradzili, skąd u tego zgryźliwego głowonoga wziął się strach przed powrotem do oceanu.

Mimo tego wielkiego potencjału „Gdzie jest Dory?” nie zbliżyło się do największych osiągnięć studia. Twórcy powrócili do znanego świata, przedstawili kilku nowych bohaterów, zgrabnie opowiedzieli łapiącą za serce historię, ale nie zaoferowali niczego oryginalnego. Siła animacji tkwi w nostalgii za starymi postaciami, świetnie pomyślanej głównej bohaterce i ogólnej urokliwości. Podobnie jak Dory, niektórzy widzowie również mogą powrócić do czasów swojego dzieciństwa, w którym ważne miejsce zajmowała mała pomarańczowa rybka. Właśnie ten trzeci komponent stał się dla twórców najważniejszy. O ile od jakiegoś czasu Pixar tworzył animacje, które w dużej mierze były skierowane do dorosłej widowni, jak choćby „W głowie się nie mieści”, tak „Gdzie jest Dory?” najbardziej spodoba się małym dziewczynkom. Postać młodej, wielkookiej Dory, mówiącej uroczo sepleniącym głosem, przebija pod względem poziomu słodkości kotka ze „Shreka”. Osoby o słabych żołądkach uprzedzam – poziom słodyczy na ekranie jest tak wielki, że można poczuć mdłości. Twórców można wręcz oskarżyć o emocjonalny szantaż. Kogo nie chwyci za serce historia uroczego maleństwa, które gubi rodziców?

Akcja zbudowana jest na tradycyjnych, łatwych do zrekonstruowania wartościach. Jak to zwykle w Hollywood bywa, najważniejsze okazują się rodzina, przyjaźń i wolność. Co ciekawe, ich waga jest to dla wszystkich jasna od samego początku. Długa i niebezpieczna podróż nie uczy bohaterów niczego nowego, a jedynie potwierdza to, co było wiadome na samym początku. Celem jest dotarcie do tego, co się kocha najbardziej, a nie wskazanie na najważniejsze w życiu wartości. Jeżeli nie tego uczy „Gdzie jest Dory?”, to jakie wnioski płyną z akcji filmu? Wydaje się, że cichym bohaterem tej historii jest niepełnosprawność. Twórcy filmu przekonują, że z każdą dysfunkcją – zarówno psychiczną, jak i fizyczną – można żyć i świetnie sobie radzić. Co więcej, okazuje się, że ułomność może wręcz się stać siłą, gdyż wyostrza inne zmysły i wykształca nowe umiejętności. Animacja uczy tolerancji, ale nie w naiwny sposób, lecz poprzez udowodnienie, że choroba niczego w gruncie rzeczy nie zmienia.

„Gdzie jest Dory?” nie zaskakuje niczym nowym. Na pewno nie jest również milowym krokiem w rozwoju pełnometrażowej animacji. Twórcy korzystają ze znanych, sprawdzonych rozwiązań, które nadal sprawnie działają. W odpowiednich momentach śmiejemy się, by za moment obetrzeć łezkę wzruszenia, ale wiem, że ludzi z Pixara stać na wiele więcej.