Recenzja – „C’mon C’mon”: Jak uratować świat

„C’mon C’mon” Mike’a Millsa to film o przyszłości. Ale jednocześnie kładzie, pod tę przyszłość, solidne fundamenty, próbując nam powiedzieć, że wciąż mamy na nią wpływ. Jego futurologia nie ma w sobie jednak niczego z kina science-fiction, ani z emmerichowskiego kina katastroficznego (no, może odrobinę). Dla niego przyszłość jest tu i teraz, ma twarz czasem roześmianego, ale nierzadko zatroskanego czy wręcz zapłakanego dziecka. To przyszłość empatyczna i mądra, przyszłość, od której wiele można się nauczyć.

Choć momentami film przypomina prowadzony całkiem na poważnie odcinek „Dużych dzieci”, to jednak mądrości oczekuje nie od najmłodszych, lecz od ich rodziców. Dzieci dopiero będą kształtować przyszłość, ale póki co, wszystko jest w naszych rękach.

„C’mon C’mon” to nic innego, jak próba ratowania świata przed zagładą – bez względu na to, czy jej powodem będzie kryzys klimatyczny, globalny konflikt czy może epidemia obojętności. Mills ma konkretny przepis na przetrwanie ludzkiego gatunku – najprostszy, ale być może najmniej oczywisty: czułość, otwartość i uważność.

Jego bohaterami jest nietypowa para, bardzo rzadko pokazywana w kinie: siostrzeniec i wujek. To właśnie ci, w gruncie rzeczy obcy sobie ludzie, są zmuszeni do zbudowania więzi. Na szczęście, są do siebie podobni, jednakowo wrażliwi, ciekawi siebie nawzajem i uważni. Można wręcz Millsowi zarzucić, że idzie na łatwiznę. Gdyby skonfrontował ze sobą dwie rogate dusze, prawdopodobnie całe ciepło by z filmu wyparowało. A my dostalibyśmy wtedy całkiem inny obraz, gdzie motorem napędowym byłby banalny konflikt. Tymczasem Mills idzie inną drogą, pozbawioną efektywności i dramatyzmu.

Johnny i Jesse, pod nieobecność mamy chłopca, wyruszają w podróż. Obaj – jak to w kinie drogi – wiele się podczas niej nauczą. Mills zaopatruje fabułę dodatkowo w temat śmierci, choroby psychicznej, samotności. Ale są one na marginesie – ważne, ale nie najważniejsze. Uwaga skupia się na dwóch mężczyznach, którzy, by przetrwać, muszą nauczyć się wyrażać własne emocje.

Łatwo ten film oskarżyć o naiwność, o czułostkowość, nawet o emocjonalne szantażowanie. Tak, umiejętnością wyrażania własnych uczuć, bliskością i wzajemnym zrozumieniem pewnie świata nie uratujemy, ale z pewnością uczynimy go nieco lepszym. Trudno jest mówić o uczuciach, tym bardziej o uczuciach dojrzałego faceta, które nieoczekiwanie konfrontują się z lawiną emocji dzieciaka. Gdy pojawiają się łzy, intymne wyznania czy empatia – łatwo to wyśmiać i oskarżyć o nadmierną emocjonalność. Tylko, czy aby wtedy nie potwierdzamy diagnozy Millsa, który jasno pokazuje, że żyjemy w świecie, w którym bardzo trudno rozmawia się o tym, co czujemy? A jeszcze trudniej jest te emocje okazać?

Mills robi świetną robotę – umieszcza na ekranie męskość, która jest niefotogeniczna, mało efektowna, ale tak bardzo potrzebna. Pozbawioną maczyzmu, presji bycia twardym i skutecznym. Autor pozwala swoim bohaterom być czułymi, nieporadnymi i bezsilnymi, a wręcz pokazuje, że właśnie w tym tkwi ich największa siła.

Przy okazji opowiada o codziennych bojach rodziców, doceniając ich chaotyczną i dramatyczną pracę, w której nie ma ekspertów. Podoba mi się sposób, w jaki Mills podchodzi do swoich bohaterów. Sam robi dokładnie to, czego oczekuje od nich. Jest uważny i empatyczny, pozwala im być słabymi, dalekimi od perfekcji, a od nich wymaga, by byli uważni, słuchali (nie bez powodu mikrofon i słuchawki to tak ważne rekwizyty w filmie), uczyli się i wyciągali wnioski.

Jednocześnie to film o rodzinie. We współczesnym kinie to jeden z najchętniej podejmowanych tematów. I za każdym razem autorzy dochodzą do zbliżonych wniosków – że życie w rodzinie jest niewdzięczne, trudne, frustrujące, ale niezbędne. Nie ma w tym grama konserwatyzmu (obejrzycie choćby „Titane”), jest raczej świadomość, jak wielkim przekleństwem jest obecnie samotność, która zabija, całkiem dosłownie. I rodzina to wcale nie więzy krwi. Rodzinę można sobie wybrać, można ja stworzyć, ulepić po swojemu, ale jak się ją już powoła do życia, to na zawsze.

Mills ujął mnie swoją uważnością, która uwidacznia się nawet, co w sumie nie powinno dziwić, w oprawie wizualnej. Redukcja barw do czerni i bieli wyostrza obraz, pozwala skupić na tym, co naprawdę ważne. Jest welschowskim aktem anestezji, daje nam możliwość znieczulenia się na to, co powierzchowne i nieistotne, a w zamian pozwala skupić uwagę na drugiego człowieka.

Mills wykazał się również małym podstępem. Przedstawia bowiem wielkie amerykańskie miasta jako przestrzenie zwyczajne, banalne, a między te obrazy, udomowionych metropolii, wplata intymne sceny rozmów –zrównując je w ten sposób i podkreślając ich zwyczajność. W czytaniu na dobranoc, mówieniu o emocjach, poważnych rozmowach, przekomarzaniu się i mówieniu „kocham” nie ma niczego nadzwyczajnego. To codzienny banał. Jak mówią bohaterowie: „bla, bla, bla”. „Bla, bla, bla”, które jednak może uratować naszą przyszłość.

Ocena: 8/10