Premiera tygodnia – „303. Bitwa o Anglię”: Pomylony film

W sierpniu w polskich kinach rozegra się prawdziwa bitwa. Nie o Anglię tym razem, lecz o widza. Pierwszą jej odsłonę można już obejrzeć. „303. Bitwa o Anglię” Davida Blaira to brytyjska wersja wydarzeń z II wojny światowej, w których główne role odegrali polscy lotnicy. Natomiast za dwa tygodnie wejdzie do kin wersja polska – „Dywizjon 303. Historia prawdziwa” Denisa Delicia – oparta na książce Arkadego Fiedlera. Jednak póki co, zamiast starcia ryczących myśliwców, mamy do czynienia z potyczką papierowych samolocików.

Przede wszystkim film Blaira z daleka śmierdzi komercyjnym wyrachowaniem. Brytyjscy producenci zwęszyli interes, widząc w mieszkającej na Wyspach Polonii chłonny rynek. Licząc na spory zysk, nie chcieli za wiele inwestować, słusznie poniekąd zakładając, że już sam temat i patriotyczna nuta przyciągną do kin wystarczającą liczbę widzów. „303. Bitwa o Anglię” pozuje na epickie kino wojenne, z rozbudowanymi, widowiskowymi scenami podniebnych bitew, chwytającym za serce wątkiem miłosnym, a nawet wielkimi etycznymi dylematami. Ale pod pozorami skrywa się kino pośpiesznie sklecone z dykt, przedpotopowych efektów specjalnych, miernego aktorstwa i jeszcze gorszego scenariusza.

Najbardziej zadziwić może strona wizualna. Wydaje się, że jeżeli ktoś bierze się za kino wojenne, w którym kluczową rolę odgrywają sceny batalistyczne i to jeszcze podniebne, to zwyczajnie musi dysponować środkami, umożliwiającymi stworzenie na ekranie przekonującej iluzji. Tym bardziej, gdy każdy z nas ma świeżo w pamięci „Dunkierkę”. Tymczasem Blair i jego specjaliści od cyfrowej postprodukcji najwidoczniej stwierdzili, że widzom można wciskać kit sklecony naprędce z tekturowych samolotów i efektów zrobionych najprawdopodobniej na Amidze. Realizatorzy jak ognia unikają pokazywania pełnych maszyn w locie – pewnie dlatego, by móc wszystkie sceny nakręcić bez problemu w studio – a całą „widowiskowość” ograniczyli do skrzących się pikselami wybuchów i wystrzałów z działek myśliwców, których wstydziliby się twórcy komputerowych strzelanek sprzed lat.

Niestety nie tylko ubogie efekty demaskują „303. Bitwę o Anglię” jako film drugiej, a może i trzeciej kategorii. Zdradza go już plakat, na którym dumnie wypisano nazwiska aktorów, które, powiedzmy sobie szczerze, na kolana nie powalają. Na największą gwiazdę upozorowany został Iwan Rheon, groteskowo dubbingowany przez polskiego aktora. Żyjemy w czasach, w których bojkotuje się heteroseksualnych aktorów wcielających się w role gejów, dlaczego więc godzimy się na zatrudnianie Anglików w rolach Polaków?! Najgłośniejszym nazwiskiem bezsprzecznie dysponuje Gibson, problem w tym, że na ekranie nie ma Mela, lecz Milo – jego syn. Z polskiego punktu widzenia najbardziej rozpoznawalny na ekranie jest oczywiście Marcin Dorociński, choć jego postać, wbrew polskiemu plakatowi, odgrywa drugo-, jeśli nie trzeciorzędną rolę.

Jeśli ustaliliśmy, że film Blaira to naprędce sklecony komercyjny produkt grający na dumie narodowej brytyjskiej Polonii, to nie możne dziwić, że zawodzi również napisany na kolanie scenariusz. Twórcy stwierdzili, poniekąd słusznie, że sama historia Dywizjonu 303 jest samograjem, niewymagającym szczególnego fabularnego kośćca – do poruszającej opowieści o bohaterach wystarczyło dodać nieco filmowej dramaturgii. Ale Blair nawet tego nie potrafił zrobić – w zamian postawił na dobitność. Film dzieli się na dwie w miarę równe części. W pierwszej polscy lotnicy, pragnący wstąpić w szeregi RAF-u, są traktowani przez Brytyjczyków w najlepszym razie niepoważnie. Szydzi się zarówno z ich wyglądu, jak i szybkiej kapitulacji Polski. Nikt nie chce ich wsadzić do myśliwców, a tym bardziej szkolić – w sumie nie bardzo wiadomo czemu, ale tutaj niuansami, psychologią postaci czy logiką postępowania nikt się nie przejmuje. Im więcej obelg i zniewag przyjmują polscy bohaterowie, tym bardziej urastają w naszych oczach – no bo przecież wszyscy dokładnie wiemy, jak ta historia się skończy, więc od samego początku możemy szydzić z twardogłowych Brytoli. Druga część filmu to oczywiście spełnienie obietnicy polskiego sukcesu i dopisywanie kolejnych zasług polskim lotnikom – powolny, zwycięski marsz ku dumie i chwale, okupionych oczywiście krwią i blizną.

Ale ta bohaterska galopada twórcom nie wystarczyła, więc dodali jeszcze wątek miłosny, który niepostrzeżenie raz po raz wychodzi na pierwszy plan, choć jest wyjątkowo źle napisany. Spory nacisk położono na towarzyskie życie polskich lotników, jakby nie dało się pokazać Polaków bez wódy, tańców i głośnego imprezowania. Podczas jednej z potańcówek główny bohater – Jan Zumbach – poznaje tutejszą telegrafistkę. Dziewczyna ma prostą dewizę: korzystaj z życia póki żyjesz, więc bez oporów nie tylko obtańcowuje wszystkich przystojnych żołnierzy, ale również idzie z nimi do łóżka. Janowi to nie przeszkadza i tak uważa, że takiej jak ona nie ma nigdzie na świecie. Wątek romansowy jest klasyczną fabularną watą – ani nie dodaje dramaturgii, ani nie wnosi niczego do opowieści.

Żołnierze nie tylko tańczą, piją i czasami biją krnąbrnych lokalsów, ale również – o zgrozo! – mają moralne rozterki. Jeden nie może strzelać do wrogów, bo to przecież ludzie tacy, jak on, a drugi, jeszcze mądrzejszy, z pełnym przekonaniem twierdzi, że w samolotach Luftwaffe nie ma ludzi, tylko Niemcy. Etycznym dylematom towarzyszą retrospekcje, stanowiące wspomnienia Polaków z agresji Niemiec na nasz kraj. Oglądamy więc zabójstwa ojców, matek, żon i córek lotników, by nie mieć wątpliwości, dlaczego tak im zależy na podniebnej walce z wrogiem.

Film Blaira nie broni się ani jako kino wojenne, ani jako romans, ani epickie widowisko. Mógłby chociaż odegrać ważną rolę w popularyzacji historii Dywizjonu. Niestety tak się nie stanie, bo jest zbyt mało atrakcyjny, by przyciągnąć tak zwanego przypadkowego widza, który udałoby się do kina na kolejny film wojenny. To dzieło skrojone pod określonego odbiorcę, który nie chce dowiadywać się niczego nowego, lecz jeszcze raz usłyszeć dobrze znaną historię, by nasycić swoją narodową dumę. A do tego nie są przecież potrzebne dobrze rozpisana dramaturgia, satysfakcjonujące efekty czy epicki rozmach. I twórcy doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Pewien polski dystrybutor miał rację – to całkowicie pomylony film.

Ocena: 3/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.