Popularna w latach 90. aktorka i autorka kilku ciekawych krótkich metraży – Renata Gabryjelska – zadebiutowała w pełnym metrażu nietypowo. Jej „Safe Inside” to anglojęzyczna koprodukcja polsko-luksemburska na dodatek utrzymana w niepopularnym na naszym kinematograficznym poletku gatunku – thrillera.
Rozpoczyna się niepozornie, od przyjazdu pary Amerykanów na francuską prowincję. Zatrzymują się u mężczyzny, który mieszka sam w sporej posiadłości. Otacza się starymi, pięknymi przedmiotami i ma dla pary do zaoferowania pracę przy pielęgnacji ogrodu. Szybko okazuje się, że dom skrywa sporo tajemnic, a mężczyzna nie mówi im wszystkiego.
Po chwilowym zachwycie spowodowanym przyjemnym zaskoczeniem, że na gruncie naszego kina ktoś spróbował nakręcić bezwstydne kino gatunkowe, można szybko otrzeźwieć. Po kilkudziesięciu minutach ocenę weryfikują powtarzające się i do bólu ograne schematy znane z b-klasowego kina rodem z Hollywoodu. Bohaterowie zachowują się niezrozumiale, mówią sztucznie i trudno uwierzyć w jakąkolwiek z ich emocji, nie mówiąc o logice podejmowania wyborów. Wszystko toczy się tak, by eskalować sztucznie napędzany konflikt.
Ale to dopiero początek problemów. Więcej pojawia się ich wraz ze zwrotem akcji, który zmienia sposób patrzenia na filmową rzeczywistość. W tym momencie film wkracza na pole wydumanych dziwów, przy których decyzje bohaterów były jak najbardziej racjonalne. Gabryjelska chciała zrobić parapsychologiczny thriller w stylu postmodernistycznych gierek z ontologicznym statusem oglądanego świata. Wyszło jednak całkowicie niedorzecznie – i nie rozgrzesza reżyserki nawet szczytna intencja zwrócenia uwagi widzów na ważny i intrygujący problem osób uwięzionych w śpiączkach.
„Safe inside” okazał się utkany z tanich schematów, które ułożyły się w zupełnie nieprawdopodobną filmową blagę. Nie jest ona w stanie nawet widzów zwieść, bo jest zwyczajnie nieprzekonująca – zarówno fabularnie, jak i emocjonalnie. Zamiast parapsychologii wyszło parakino.
Komentarze (0)