Czym jest męskość, a czym kobiecość? Jaka jest prawda o naszej tożsamości? Kiedy tak naprawdę jesteśmy sobą? Na te i inne pytania o tajemnice zakamarków ludzkiej duszy miała ambicję odpowiedzieć Anna Odell. Kolejny raz nakręciła film-performans, nie mieszczący się do żadnych gatunkowych ramach. Eksperymentuje z prawdą i fikcją. Kreuje na ekranie przestrzeń sceny, którą zaludnia aktorami grającymi samych siebie. Projekt wydawał się niezwykle ambitny i złożony. Przenikają się tu dyskurs naukowy z teatrem i komedią. Mam jednak wrażenie, że najlepiej wyszło szwedzkiej reżyserce z tym ostatnim.
Anna Odell zaprosiła najlepszych obecnie aktorów ze Szwecji i Danii, w tym Mikaela Persbrandta, którego obsadziła obok siebie w głównej roli. Osią fabuły (?) jest ich konfrontacja, a w sumie konfrontacja pierwiastka męskiego z żeńskim. Para rozmawia o wzajemnej dominacji, czym dla nich są stosunki damsko-męskie, seks, atrakcyjność, pożądanie. Umawiają się, że stworzą projekt, w ramach którego będą eksperymentować z własnymi tożsamościami, próbując określić ich esencję. Punktami kulminacyjnymi będą dwie sceny seksu. Najpierw Mikael będzie penetrował ją, a potem ona, za pomocą strap-ona, jego.
Jednak na tym się nie kończy. Odell zaprasza kolejnych aktorów, w tym Trine Dyrholm, którzy mają grać ich alter ega. Każdy otrzymuje trójkę aktorów, którzy wcielają się w różne oblicza bohaterów. Z początku jest sporo zabawy, powolne odkrywanie swoich zahamowań i złych stron, ale eksperyment zaczyna wymykać się spod kontroli, aktorzy zaczynają się domagać scenariusza. Ten, najprawdopodobniej, w ogóle nie istnieje. Odell od początku stara się nas przekonać, że to co oglądamy, to przynajmniej po części rejestracja prawdziwych zdarzeń, a tylko niekiedy fikcja – te dwie przestrzenie mają być od siebie nieodróżnialne. Problem jednak w tym, że od początku trudno uwierzyć reżyserce, a cały eksperyment i naukowy potencjał, o którym tak wiele Odell mówi, wydaje się być zwykłą blagą. Kadry są zbyt estetyczne, montaż zbyt płynny, a realizacja na poziomie profesjonalnego filmu fabularnego. Nie ma w tym ani grama dokumentalizmu.
Po co więc to kłamstwo? Trudno powiedzieć – być może była to próba wyrafinowanej gry z widzem, pomysł na filmową formę, przyzwolenie na większą swobodę realizacyjną. Ciężko w tej zagrywce dostrzec jakieś drugie, głębsze dno. Ale film broni się czym innym – dowcipem i frywolnością. Nie wiadomo jednak, czy na tym najbardziej Odell zależało najbardziej. Wszystkie inne warstwy filmu – jego performatywność, naukowość, psychologizm, eksperymentalizm zupełnie się nie sprawdzają. Wnioski są bowiem banalne – człowiek nie jest sumą różnych postaci zamieszkujących jego duszę, trudno dojść do sedna ludzkiej istoty, jesteśmy bardziej skomplikowani niżby komukolwiek się wydawało, a kobiety potrafią być równie władcze jak mężczyźni. Naprawdę nie trzeba było obmyślać całej tej złożonej formuły i zatrudniać tak znakomitych aktorów, by dojść do tych wniosków.
Komentarze (0)