Premiera tygodnia – „John Wick 3”: Neon Demon

Seria o Johnie Wicku ma w sobie coś paradoksalnego. W snutej w niej historii jest więcej z kolorowej bajki niż z twardego kina akcji, ale przy tym jej najmocniejszym punktem są bezsprzecznie wyjątkowo realistyczne i krwawe sceny walk. Tak jakby scenariusz pisała dziesięcioletnia, rozkochana w małych pieskach córka reżysera, a on sam tylko dodał od siebie nieco przemocy. W „Johnie Wicku 3” ten rozdźwięk jest jeszcze większy, co wcale nie jest wadą.

„Trójka” zaczyna się dokładnie tam, gdzie skończyła się poprzednia część, czyli na moment przed oficjalnym „ekskomunikowaniem” Johna Wicka z grona objętych ochroną morderców. Za niecałą godzinę wszyscy zbóje Nowego Jorku rzucą się na tytułowego bohatera, by za jego śmierć zgarnąć nagrodę – 14 milionów dolarów. Poziom trudności niepomiernie wzrósł względem poprzednich części, ale oczywiście scenarzyści nie pozwolą mu tak łatwo Baba Jadze umrzeć. Od czego w końcu ma się przyjaciół, których pojawienie się na ekranie powiększyło filmowy wszechświat.

W trzeciej części twórcy jeszcze bardziej dopracowali zasady funkcjonowania tego baśniowo-brutalnego świata honorowych morderców. Twórcy przedstawili nam kolejne mechanizmy jego działania, dzięki czemu jeszcze bardziej wydaje się pochodzić z dziecięcej wyobraźni. Ale ma to swój urok, szczególnie dzięki dystansowi, z jakim twórcy podchodzą do swojego dzieła. Najnowsza część aż kipi od autoironii – śmiejemy się tu z kultu postaci Wicka, a nawet, choć przezornie nie dajemy tego po sobie poznać, z jego psa. Ale najbardziej zaskakujące jest, że śmiech towarzyszy nam również podczas oglądania scen walki, których choreografia i dramaturgia to ponownie zdecydowanie najmocniejszy punkt całości.

W pewnym momencie można nawet poczuć ukłucie rozczarowania, że cały film nie jest pasmem kolejnych scen mordobicia. A była na to szansa. Fabularny punkt wyjścia, czyli ekskomunikowanie Wicka, mógłby wystarczyć jako fabularny pretekst do kolejnych naparzanek, które ekstatycznie ciągnęłyby się bez końca, zamieniając fabułę w eksperymentalne kino bliskie kinematograficznej abstrakcji. Nam pozostałoby jedynie czerpanie czystej radości z oglądania baletu ciosów, kopniaków i rzutów toporami. Niestety tak się nie dzieje, a my ziewamy podczas scen, w których scenarzyści pchają do przodu akcję niczym dziesięcioletnie dziewczynki.

Ale nie ma tego złego, bo nawet wtedy „John Wick 3” wizualnie przedstawia się obłędnie, czyli tak jakby role scenografa zaczął pełnić Nicolas Winding Refn. Wszystko bowiem topi się w neonowych światłach, rozpływających się w niemal nieustannie padającym deszczu. Staranność w podchodzeniu do strony wizualnej filmu zdradza również ich stosunek do marginalizowanej historii, pogłębiając rozdźwięk między realizmem, a stylizacją. Nie ma tu bowiem miejsca na przypadkowe kadrowanie, nieodpowiednio doświetloną scenę, czy źle rozłożoną kolorystykę. Każdy fragment to przemyślana, scenograficzno-operatorska całostka uszyta jak spod igły. Nic jednak nie może równać się scenom walk.

A to już jest czysty balet, wirtuozeria, najwyższy kunszt primabaleriny. Każdy fragment z mordobiciem ma na siebie własny pomysł, wsparty scenografią, światłem, kolorem i wykorzystaną bronią. Jedna scena poświęcona jest broni białej – od noży przez katany po topory – inna broni palnej, a kolejne gołym pięściom, psom, ścigaczom, a nawet koniom. Każda z nich ma swoją własną dramaturgię, a nawet zestaw żartów – tak, sceny walk tym razem nie tylko zachwycają swoją fizyczną ciężkością, realizmem i kaskaderskimi umiejętnościami ekipy aktorskiej, ale również autoironicznym dystansem.

O choreografii walk w „Johnym Wicku” można byłoby pisać doktoraty. Ich doskonałość powinna być impulsem do wprowadzenia na oscarowej gali odpowiednią kategorię nagród. To już nie tylko ruchy bohaterów, synchronizacja kopniaków i uderzeń pięściami, ale również niebywała, wręcz pedantyczna dbałość o szczegóły i totalnie zapierająca dech w piersiach praca kamery, prowadząca sceny walk gdzieś na krawędź totalnego szaleństwa. Tu nie ma ani jednego ciosu, wystrzału czy cięcia bez fizycznej konsekwencji – krew tryska, szkło pęka i rozbryzguje się, a specjalnie wytrenowane psy rozszarpują ofiary.

Seria o Johnym Wicku nie miała prawa się udać – jest pokraczna, zbudowana na paradoksach, które powinny tworzyć dysonans. Wbrew logice to jednak działa – bajka o Baba Jadze, którym tym razem jest facet nierozstający się ze świetnie skrojonym garniturem, płynnie łączy się z realistycznym, niezwykle brutalnym i dosłownym kinem akcji, na dodatek podlanym neonową estetyką. Ale niech to trwa. Niech uniwersum się powiększa, kolejni bohaterowie dochodzą, a nowe zasady wchodzą w życie. Bo to gwarantuje kolejne świetnie wymyślone i rewelacyjnie zrealizowane sceny akcji, podczas których wstrzymuje się oddech, hamuje odruch wymiotny, skacze z ekscytacji i pęka ze śmiechu. „John Wick” to prawdziwy neonowy demon!

Ocena: 7/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.