Bong Joon-ho jest współczesnym mistrzem kina gatunkowego. Jego klasa objawia się w tym, że potrafi z konwencji uczynić plastyczne tworzywo, całkowicie podporządkowane jego wizji i celom. Nie przejmuje się gatunkowymi wyznacznikami. Tworzy swoje własne standardy. Dzięki temu potrafi kreować całkowicie autorskie, zaskakujące filmowe światy, które puchną, rozsadzają ramy obrazu. Wychodzą z karbów fikcjonalnej opowieści, by rozlać się po rzeczywistości, wysysając z niej pożywne soki. Jak pasożyt.
„Parasite” jest wyjątkowo dorodnym pasożytem. Jego fundamentem jest bardzo wnikliwa obserwacja sytuacji społecznej Korei – zresztą, nie tylko. Strukturę opowieści wyznaczają klasy społeczne. Obserwujemy dwie rodziny – jedną z nizin (dosłownie, bo mieszkają w suterenie, na którą co chwile ktoś sika), a drugą z samych wyżyn (z imponującej, ogromnej willi). Poznajemy bohaterów, gdy dochodzi do konfrontacji tych dwóch jakże różnych światów. Bezrobotny chłopak bez studiów z polecenia kolegi dostaje u bogaczy pracę jako nauczyciel angielskiego. To szansa dla całej rodziny, chwytającej się każdego zlecenia, by jako tako wiązać koniec z końcem.
Ale chłopak, mimo że nie wyedukowany, jest znacznie sprytniejszy niż dobrotliwi, lecz naiwni bogacze. Raz po raz załatwia kolejne fuchy swojej rodzinie. Siostrę obsadza w roli nauczycielki plastyki, ojca jako szofera, a z matki robi gosposię. Ma plan – kroczek p kroczku zamierza przejąć miejsce swoich chlebodawców.
Ale lepiej nie zdradzać za wiele z fabuły. To właśnie śledzenie kolejnych zwrotów akcji jest źródłem przyjemności. Ale nie wyłącznie to. Każda scena jest kompletną całostką – z własną dramaturgią i całym zestawem emocji – od grozy, przez zastrzyk adrenaliny, po całkowicie rozbrajający humor. To niezwykłe, w jaki sposób Bong Joon-ho potrafił pogodzić ze sobą tak skrajne konwencje, które u niego zlewają się w wyjątkowo zgraną całość. Ale jego prawdziwy kunszt objawia się w tym, że ten cały gatunkowy, wyjątkowo rozrywkowy, mariaż potrafił pogodzić z niezmiernie przenikliwym komentarzem na temat rzeczywistości społecznej.
Snuta przez niego opowieść jest metaforą. To słowo powtarza się w filmie, nie przypadkowo, wyjątkowo często. W relacjach między dwiema rodzinami można dostrzec całe społeczeństwo, skonstruowane tak, by dwie klasy ze sobą walczyły o dominację. Każdy używa własnej broni. Bogaci bogactwa, a biedni cwaniactwa. Ale Bong Joon-ho nie poprzestaje na tej doskonale znanej od czasów Marksa konstatacji. Drąży dalej, znacznie głębiej i dochodzi do bardzo niejednoznacznych wniosków.
Nie staje przy tym po żadnej ze stron – jest czuły zarówno na biedę i beznadzieję ludzi z nizin, jak i docenia pracowitość, ambicję i karierę bogaczy. Dla ludzi z zachodu może być to niemałym szokiem. Bo wcale nie wspiera jednoznacznie słabszych i pokrzywdzonych przez los. Stawia im bardzo wysokie wymagania – bo wie, że stać ich na to, by im sprostać.
„Parasite” to wielkie kino – pełne intelektualnego rozmachu, gatunkowej dynamiki, ogromnego dramaturgicznego napięcia i znakomicie zrealizowane. Ogląda się je jak doskonałą komedię zmieszaną z thrillerem. Na zmianę śmiejesz się i otwierasz usta z niedowierzania. A do tego nieustannie jesteś bombardowany nienachlanymi metaforami, zmuszającymi do ciągłego zaglądania pod powierzchnię fabuły – tam czają się skomplikowane stosunki klasowe, a także przeróżne smutki i radości współczesnego kapitalizmu.
Komentarze (0)