American Film Festival #2 – Równość, jedność, solidarność

Choć filmy na American Film Festival charakteryzuje różnorodność, często zdarza się, że wyłania się z nich jakiś spójny obraz Ameryki. Z trzech filmów obejrzanych drugiego dnia festiwalu również można wyciągnąć wspólny mianownik – tym razem była to potrzeba solidarności, jedności i równouprawnienia, zarówno na polu rodzinnym, prywatnym, jak i społecznym czy politycznym.

Landline, reż. Gillian Robespierre

Film działa jak wehikuł czasu. Nie tylko z tego powodu, iż znakomicie odtwarza realia lat 90., w których umieszczona została akcja, ale przede wszystkim dlatego, że znakomicie kopiuje popularny w tamtym czasie styl filmowych obyczajówek, przyprawiając go dodatkowo niezobowiązującym, momentami pikantnym humorem. „Landline” opowiada o rodzinie u progu katastrofy. Pozornie wszystko wygląda pięknie – przytulny dom, dobra praca, zgodna rodzina, wspólne wczasy. Ale z czasem na światło dzienne zaczynają wychodzić brudy – starsza siostra zdradza narzeczonego, młodsza ma problemy z narkotykami, a na domiar złego odkrywa, że ich ojciec ma romans. Ostatecznie więc wszystko kręci się wokół pytania: czy rodzina przetrwa trudne chwile? Na szczęście film nie daje jednoznacznej odpowiedzi, nie idąc tym samym na scenariuszową łatwiznę.

Choć podejmuje uniwersalne, niełatwe problemy, które mogą dotknąć każdego – niewierność, poczucie winy, strach przez związkiem, rozczarowanie, wypalenie – nie popada w banał czy łzawy, „hallmarkowy” ton. Nieustannie balansuje na granicy komedii i dramatu, ani na moment nie przechylając szali w którąkolwiek ze stron. Siłą filmu są świetne, zarazem dowcipne i realistyczne dialogi – szczególnie pomiędzy siostrami, które mimo dzielących ich różnic w kluczowych momentach potrafią znaleźć wspólny język. „Landline” to film przesiąknięty retoryką girl-power i family-power, ale jednocześnie pozbawiony naiwności, która często towarzyszy tego typu produkcjom.

Ocena: 6/10

Nie jestem twoim murzynem, reż. Raoul Peck

Niezwykłe kino dokumentalne, będące równocześnie adaptacją eseju afroamerykańskiego pisarza Jamesa Baldwina i politycznym manifestem. Film posiada kilka warstw. Pierwszą stanowi treść tekstów głównego bohatera, który opowiada o historii rasizmu w Stanach Zjednoczonych. Drugą – opowieść o trzech następujących po sobie w niedużych odstępach czasu morderstwach czołowych działaczy afroamerykańskiej wspólnoty, a zarazem przyjaciół Baldwina: Medgara Eversa, Malcolma X i Martina Luthera Kinga. Trzecią – analiza wpływu popkultury na kształtowanie tożsamości i podsycanie nienawiści na tle rasowym. Czwartą w końcu stanowi odniesienie do współczesności i wydarzeń, między innymi w Ferguson, które niespodziewanie rymują się z wydarzeniami sprzed półwiecza.

„Nie jestem twoim murzynem” to niezwykle stonowany, spokojny film o wzbierającym gniewie. Jego bohater jest intelektualistą, który celnie interpretuje i opisuje sytuacje czarnoskórej populacji Stanów Zjednoczonych, ale jednocześnie tworzy jasny, polityczny przekaz. Jest on oparty o konkretnie wyartykułowane przesłanki, znakomicie opracowane przez reżysera. To właśnie świetna robota reżyserska – łączenie archiwaliów, fragmentów filmów, zdjęć, rysunków, komiksów ze słowem jest tu kluczowe. W ten sposób Peck stworzył wideoesej, który nie tylko zdaje sprawę z intelektualnego bogactwa myśli Baldwina, ale sam w sobie staje się wyrafinowanym przekazem o autonomicznej wartości.

Wielką wartością tego filmu jest zgrabne i nienachalne zarysowanie paraleli pomiędzy wydarzeniami z okresu działalności Eversa, Malcolma X i Kinga a współczesnością. Peck czyni to kilkoma zbitkami montażowymi, odpowiednim doborem cytatu z prac Baldwina czy sięgnięciem po trafny przykład z historii kultury USA. W ten sposób pokazał aktualność zagadnień, którymi zajmował się jego bohater. Jego dziedzictwo, zawarte w tym filmie, wciąż czeka na rozwinięcie i spełnienie.

Ocena: 7/10

Wojna płci, reż. Jonathan Dayton, Valerie Faris

Równouprawnienie płci, nietolerancja, miejsce w społeczeństwie osób homoseksualnych – to wszystko niezwykle ważne i aktualne problemy. Nie może więc dziwić, że kolejni filmowcy podejmują je w swoich dziełach. „Wojna płci” w zamierzeniu miała być mocną zagrywką w meczu pomiędzy liberałami i konserwatystami. I choć wydaje się, że wybrana do opowiedzenia autentyczna historia pojedynku tenisowego pomiędzy Billie Jean King a Bobby Riggsem ma wszystko, by wesprzeć sprawę, okazała się ostatecznym gwoździem do trumny tego filmowego trupa, zalatującego naftaliną. To, co miało wybrzmieć dramatycznie, zostało zamienione w tanią farsę.

Film ewidentnie został uszyty pod potrzeby szerokiej widowni – mizdrzy się, rzuca sucharami, zamienia bohaterów w błaznów. Jednego nawet takim nie trzeba było dodatkowo czynić – Bobby Riggs, emerytowany tenisista, to bardziej „januszowaty” komik niż profesjonalna gwiazda sportu. Choć wiele osiągnął, obecnie bardziej interesuje go błaznowanie, bo wie, że może na nim zarobić. Cały pomysł z meczem, którym miał raz na zawsze udowodnić wyższość mężczyzn nad kobietami i zakończyć roszczenia tenisistek o zrównanie płac bez względu na płeć, był jego autorstwa – tylko ktoś taki mógł wymyślić podobny idiotyzm. Zamiast całkowicie zdyskredytować jego postać i przygotowywane przedsięwzięcie, twórcy ewidentnie świetnie czują się w jego towarzystwie. Śmieją się razem z nim, a nie z niego – gdy urządza popisowe mecze, w których przebrany za pasterkę gra w tenisa w towarzystwie owiec, gdy ciągle błaznując, pogrąża się w otchłani hazardu, gdy sypie otwarcie szowinistycznymi żartami. Niby wiadomo, że to postać skompromitowana, ale cały komiczny potencjał filmu stoi właśnie na jego barkach – i to solidnie, bo w filmie więcej jest z komedii niż dramatu.

To pokazuje tylko, że twórcy mają dla Riggsa sporo sympatii, bo ostatecznie został przedstawiony jako taki niegroźny błazen, który pragnie zarobić kilka dolarów na popularnym temacie. Więc trochę się z nim kumplują, trochę z niego podśmiewają, ale koniec końców czynią z niego kogoś na kształt postaci tragicznej – co za absurd! Podobnie zresztą uczynili z samym meczem – miał on być komercyjnym show, szalonym i kontrowersyjnym wymysłem samozwańczego „pierwszego szowinisty USA”, a twórcy uczynili z niego autentyczny pojedynek o wysokiej stawce. Tak rozpisali historię, że można uwierzyć, iż ostateczny wynik faktycznie cokolwiek przesądzał. Taki sposób myślenia jedynie powiela absurdalne przesądy, które stały za organizacją tych niedorzecznych zawodów. Rozumiem, że mecz mógł mieć znaczenie medialne, wpływać na świadomość społeczeństwa, ale każdy trzeźwo myślący człowiek musiał od razu dostrzec jego absurdalność. Jednak dziś, trzydzieści pięć lat później filmowcy na nowo próbują sprzedać tę samą bajkę i budować napięcie, którego w tej sytuacji zwyczajnie nie ma. Podobnie zresztą nie było go w prawdziwym meczu, który skończył się gładkim zwycięstwem King. Twórcy jednak tanimi chwytami dramaturgicznymi starają się przekonać widzów, że jest się czym ekscytować. Koniec końców film więc pod płaszczykiem zaangażowanego feel-good movie wyrządza więcej szkód niż czyni dobra.

Ocena: 4/10