Nowe Horyzonty #4 – La Chimera

U Alice Rohrwacher po staremu: romantyzowany półświatek, barwne niziny społeczne, cuda, sny, realizm magiczny. Unoszący się duch Felliniego. I nierówności społeczne, rzecz jasna. Tym razem ten doskonale znany zestaw został wzbogacony o motyw wzięty niemalże z… „Indiany Jones’a”. Barwna hałastra bohaterów trudni się bowiem okradaniem etruskich grobów i sprzedawaniem antycznych znalezisk.

Jak to bywa u Rohrwacher, jest barwnie, zabawnie i cudacznie. Fellinowską fantazję wziętą wprost z karnawału czy z cyrku zabarwia mocną deklaracją polityczną, stając po stronie gnębionych, pogardzanych i odtrącanych – nawet, a może właśnie przede wszystkim, jeśli niewiele sobie robią z przepisów prawa. Choć trzeba przyznać, że wcale nie spogląda na swoich bohaterów tylko przychylnym wzrokiem – malowniczą sceną wskazuje na szkody, które po sobie pozostawiają. Mimo to, dała by się za tych swoich kolorowych urwisów pokroić. Szczególnie, gdy muszą stoczyć bój z bogatymi i uprzywilejowanymi, których upodobnia do czarnych charakterów z filmów o Jamesie Bondzie.

Ta autorska strategia do tej pory sprawdzała się w różnym stopniu. W ostatnim „Szczęśliwym Lazzaro” włoska reżyserka wygrywała tajemnicą i wrażliwością. Czyli tym, czego zabrakło – niestety! – „La Chimerze”. Tym razem więcej jest romantyzacji biedy i mechanicznego przeciwstawiania jej szkaradnemu bogactwu. To, co do tej pory było powiewem artystycznej świeżości, dziś wydaje się powielaną kolejny raz manierą. Przez to, że film przesycony jest cudami i cudzikami, a nad wszystkim unoszą się opary oniryzmu, świat przedstawiony potrafi oczarować – wtedy dajemy się porwać urokliwości bohaterów i ich sposobowi życia. Nawet leciutko zarysowana fabularna intryga potrafi wciągnąć – budowana jest bowiem w zaskakująco klasyczny, wręcz hollywoodzki sposób. Ale gdy tylko otrząśniemy się z tego przyjemnego stanu, pozostaje pustka. Bo ostatecznie film ma do zaoferowania dość oczywista puentę: „największym skarbem jest miłość”.

Ocena: 7/10