Festiwal Polskich Filmów Fabularnych 2023 #2 – Horror, horror

Drugi dzień przyniósł trzy kolejne filmy konkursowe – o horrorze bezrobocia, odczłowieczenia i cierpienia.

Horror story, reż. Adrian Apanel

Adrian Apanel dopiero co pokazywał krótki metraż „Stancja” – rzecz o upiornym domu, do którego wprowadza się młody chłopak, szukający pracy. Identyczny punkt wyjścia ma jego pełnometrażowy debiut – założę się, że nawet scenografia jest ta sama, bo że ten sam główny aktor, to jest jasne. Podobny jest klimat, zbliżone żarty, nawet niektóre postaci drugoplanowe się powtarzają. Ale wyszedł z tego całkiem inny film. Zaleta to jest, ale też i wada.  

Zaleta, bo reżyser się nie powtarza – przynajmniej aż tak bardzo. Tym bardziej, że „Stancja” bazowała na zaskakującym zwrocie akcji. Tu tego nie ma – i to jest właśnie ta wada. Nie ma zwrotu akcji, bo i akcji w tym niewiele. Apanel ma jeden, jedyny pomysł i eksploatuje go w kółko. Na szczęście jest to pomysł niezły i – co najważniejsze – całkiem zabawny, więc niekiedy można nawet się zaśmiać.

Bo ostatecznie „Horror story”, wbrew tytułowi, to komedia – z tych czarnych co prawda, ale jednak. I jako taka się sprawdza. Apanel potrafi pisać zabawne dialogi i dobrze radzi sobie jako kabareciarz konstruujący skecze. Gorzej jednak, że nie układają się one w żadną fabułę. Rzecz bowiem nieustannie orbituje wokół poszukiwania pracy przez głównego bohatera – a mylący tytuł odwołuje się właśnie do stanu bezrobocia i sytuacji nieustannego rozsyłania CV i chodzenia na rozmowy kwalifikacyjne. Ile więc można wymyślić żartów na ten temat? Lista jest dość krótka i szybko się Apanelowi wyczerpuje. Twórca więc dokłada kilka innych – na temat stosunków damsko-męskich czy kumpelskich, ale ani to świeże, ani zaskakujące.

Wychodzi z tego zlepek kabaretowych scenek, które nie wiedzieć czemu rozgrywają się w upiornym domu, w którym jednak – spoiler! – nie straszy. Straszy za to w wymuskanych gabinetach Januszy biznesu, managementu wyższego szczebla po MBA’ach i w zwykłych open office’ach. „Horror Story” jest więc satyrą na współczesny kapitalizm, wyzywający młodych od roszczeniowców i każący pracować za wpis do portfolio. Bardziej straszno, niż śmieszno.

Ocena: 5/10

Tyle, co nic, reż. Grzegorz Dębowski

Debiut Grzegorza Dębowskiego na pierwszy rzut oka przypomina inny niedawny pierwszy film – „Supernovę” Bartosza Kruhlika. Także jesteśmy na prowincji, która ma swoje problemy, sięgające wysokich urzędników państwowych. Dębowski poszedł jednak drogą kryminału, ale rozumianego bardzo autorsko, nieklasycznie i przewrotnie. Bo tu ani przez chwilę nie chodzi o konwencję. Przez cały czas w samym centrum jest człowiek. Wbrew pozorom to historia niesamowicie uniwersalna.

Przyjacielowi spaliła się chałupa, a lokalny polityk zamiast wspierać rolników, zagłosował za ustawą utrudniającą im pracę. Wraz z innymi chłopakami wysypali więc przed willą posła hałdę gnoju. Na następny dzień obudziła go policja – nie za ten incydent, ale za to, że w kopcu odnaleziono ciało mężczyzny, tego samego, który niedawno stracił dom.

Dębowski naszkicował niezwykle ciekawy punkt wyjścia, gdzie plącze się nie tylko kilka wątków fabularnych, ale również wiele problemów – bo mamy ludzkie nieszczęście, zrozpaczoną kobietę z dziećmi, które nie mają gdzie się podziać, przekupnego polityka, który koniunkturalnie mówi jedno, a robi drugie, wreszcie małą społeczność, która niby jest solidarna, ale tylko wtedy, gdy nikogo to nic nie kosztuje. I każdy z tych wątków reżyser rozwija. W każdym doszukując się czegoś ciekawego. Najbardziej zaskakujące jest jednak to, że dominujący czyni wątek, który wyłania się gdzieś z pogranicza wszystkich trzech. Okazuje się bowiem, że to wcale nie jest opowieść o nieczystej polityce, lokalnych interesikach, ani nawet o rolniczej niedoli, a jedynie o godności człowieka. O tym, że dla niektórych jesteś wart mniej niż zero, czyli tyle, co nic.

Dochodzenie do tej prawdy odbywa się w sposób daleki od storytellingowej rutyny. Bo choć reżyser posiłkuje się konwencją kryminału, to pod jego palcami zamienia się raczej w antykryminał, bo bohater raczej gubi tropy, niż je znajduje, z każdą minutą wie coraz mniej i jeszcze za swoją ciekawość potrafi zarobić po mordzie. Niemniej gatunkowe tropy wprowadzają jakiś porządek i fakturę do tej opowieści, dzięki czemu trzyma się ona w jasnych ramach. Do tego, co wzięte z konwencji, twórca dorzuca gęstość tajemnic lokalnej społeczności i surowość realistycznego obrazu, połączoną z chropowatością rzeczywistości prowincji. Potrafi to wciągnąć i zaszokować, choć zdaje się, że fabularnie nie wszystko autorowi wyszło. Niektóre ledwo zaznaczone wątki nie wybrzmiewają tak, jak reżyser sobie to zaplanował – zamiast sugerować i dawać do myślenia, raczej mącą i utrudniają zrozumienie motywacji. Mimo to – całość układa się w gęstą i uniwersalną opowieść o prywacie i braku szacunku dla ludzkiej godności.   

Ocena: 7/10

Lęk, reż. Sławomir Fabicki

Film na taki temat powinien niepokoić, gnieść, wgniatać, uwierać, drażnić. Tymczasem „Lęk” co najwyżej usypia – jak barbiturany, po które jedzie do Szwajcarii jedna z bohaterek. Jest to wręcz pewne osiągnięcie, by nakręcić tak nijaki, przeźroczysty i nieangażujący film na tak przejmujący temat.

Bo rzecz jest o eutanazji – to nie tajemnica, w jakim celu jadą do Szwajcarii dwie siostry. A dokładnie – cel ma jedna, ale że boi się latać (jakże wygodne rozwiązanie fabularne), to musi zawieźć ją tam siostra. A co może się stać między dwiema kochającymi się siostrami po drodze, na której końcu stoi posępna kostucha (no, może po prostu posępna pielęgniarka) z cierpkim płynem w szklance? Tak, domyśleliście się – jedna będzie brnęła w śmierć z wyboru, a druga zrobi wszystko, by ją od tego odwieźć – ale że kocha, to się będzie słuchać, więc trochę będą jechać, ale trochę zwlekać. I tak przez cały film.

Bo koncept na całość wyczerpuje się po jakichś 10 minutach – czyli mniej więcej wtedy, gdy jasny jest cel podróży i zrozumiałe staje się napięcie między kobietami. Reszta to jakieś niepotrzebne nikomu dopowiedzenia tego, co jasne i oczywiste. Bo musi być jakiś powód chęci wspomaganego samobójstwa. Bo jakaś jest przeszłość siostry, jakieś niepozałatwiane sprawy, jakiś żal, jakieś niespełnione namiętności. Ale to wszystko znajduje się w świetnie rozpoznanych ramach oczywistości, które ani nie szokują, ani nie przejmują.

Jedyne, co całkiem niezłe w tym filmie, to Magdalena Cielecka, która dla roli niesamowicie schudła (wręcz oscarowo) i rzeczywiście wygląda tak, jakby miała za chwilę paść. Wtóruje jej Marta Nieradkiewicz, w kolejnej roli nadmiernie wrażliwej, trochę roztrzepanej, acz delikatnej kobiety. Ale jest tam tylko po to, by reprezentować wszystko to, czego podskórnie całe życie pragnęła jej siostra.

„Lęk” można byłoby pokazywać jako idealny przykład filmu na ważny temat, który nikogo nie jest w stanie poruszyć – ani zniechęcić, ani przekonać. A wystarczyłoby choćby wziąć przykład z niedawnego filmu Francoisa Ozona „Wszystko poszło dobrze”, który potrafił czarnym humorem rozbrajać grozę nadchodzącej śmierci z wyboru bliskiej osoby. Tu tymczasem nie ma nawet czego rozbrajać. Śmierć jeszcze nigdy nie była tak bardzo bez znaczenia.

Ocena: 5/10