60. Krakowski Festiwal Filmowy – „Wielki strach”, reż. Pawlina Carlucci Sforza

Czasami wystarczy, jak postawi się przed kamerą kilka osób na czarnym tle i wsłucha się w ich wspomnienia. Czasem nie przystoi, by zrobić cokolwiek innego. Czasem bycie słuchającym, świadkiem czyichś słów, jest najlepszym, co można zrobić. „Wielki strach” jest wstrząsającą lekcją etyki, a jego seans staje się namiastką niezbędnego zadośćuczynienia anonimowych ofiar wielkiej, nieznanej dotąd na większą skalę zbrodni – jak niegdyś było w przypadku „Lasu katyńskiego” Marcela Łozińskiego.

O zbrodni w Dębrzynie niedaleko Przeworska nadal jest cicho. Jeszcze do niedawna tamtejsi mieszkańcy bali się o niej mówić. A i dziś być może nie mówią wszystkiego. Niektórzy dostawali pogróżki i anonimy. I wprost wyrażone groźby śmierci. Dziś są staruszkami, ostatnimi świadkami ogromnej niegodziwości, o której tylko oni mogą opowiedzieć. Przez długie dekady byli skrępowani wielkim strachem, dopiero teraz zdobyli się na wielką odwagę.

Carlucci Sforza posadziła przed kamerą starszyznę okolicznych wiosek i zadawała celne pytania, na część których nie było odpowiedzi – bo słowa grzęzły w gardle, bo łzy napływały do oczu, bo wielki strach nie pozwalał poznać prawdy. Czasem więcej niż ze słów da się wyczytać z twarzy – wciąż przestraszonych, ale również zawstydzonych, że przez tyle lat nie potrafiło się o tym mówić. To jeden z tych przypadków, gdy świadkowie czują się odrobinę jak oprawcy.

A winni byli ich sąsiadami, może rodzinami, może bliskimi. Dokonane przez nich czyny były tak niezrozumiałe, że nie mieściły się w głowach. Do dziś mówienie na ten temat jest trudne, choć niewiele się wie. Z tych strzępków opowieści, traumatycznych doświadczeń z dzieciństwa, reżyserka składa spójną, choć dalece niekompletną opowieść. Z każdą kolejną wypowiedzią, zgodnie ze znakomicie skomponowaną dramaturgią, odsłaniania przeszłości, kolejne elementy układanki dopełniają przerażającego obrazu.

Na końcu zostajemy oniemiali bezwzględnością, dramatyzmem, obelżywością zbrodni, która nigdy nie doczekała się kary. Dziś również wielu z pewnością chciałoby, by o niej nie mówić. Bo mówienie źle o rodakach jest niezgodne z interesem narodowym. Lepiej, gdy widzimy się jako permanentne ofiary niegodziwości innych. Dziś nie czeka już na nikogo kara, lecz strach przed uświadomieniem sobie, że Polak również potrafił być bezwzględnym oprawcą jest nadal wielki. I to oprawcą własnego rodaka. Rodaka, który wracał po długiej wojennej tułaczce z ziem wroga. Który wracał do domu.

Ocena: 7/10