Istnieje przekonanie, że polski rynek dystrybucyjny jest zdominowany przez filmy amerykańskie. Majowe repertuary kin zadają kłam temu stwierdzeniu. Choć rzeczywiście te najgłośniejsze tytuły potencjalnych blockbasterów pochodzą z USA, to liczebnie dominują filmy z Europy. Odpowiednio równoważą one realizacje zza Oceanu, zwiastujące powolne zbliżanie się sezonu letniego, który charakteryzuje się dużą ilością filmów typowo rozrywkowych. Na końcu artykułu tradycyjnie możecie zapoznać się z moją propozycją najciekawszych filmów maja.
Marveloza i wściekłe ptaki, czyli coraz bliżej lato
Miesiąc rozpoczął się, jak u Hitchcocka, czyli od trzęsienia ziemi, spowodowanego premierą kolejnego hitu od Marvel Studios – „Kapitana Ameryki: Wojny bohaterów” braci Russo. Zdążyłem już napisać o tym filmie w oddzielnej recenzji – i jest to recenzja jak najbardziej pozytywna. Marvel dorasta wraz ze swoimi widzami i zaczyna różnicować dostarczany „kontent”. Ich najnowszy film zadaje ciekawe, polityczne pytania, na które odpowiedzi wcale nie są oczywiste. Oby więcej tak dobrego kina rozrywkowego!
To nie koniec filmów sygnowanych logo Marvela. W kinach zadebiutuje również kolejna część przygód X-Menów: „X-Men: Apocalypse” Bryana Singera. Czy dorówna ona poziomem „Kapitanowi Ameryce”? Mam spore wątpliwości, tym bardziej, że na popularnym portalu zbierającym oceny recenzentów Rotten Tomatoes nie zdobył do tej pory zbyt wysokiej noty. Nie wróży to niczego dobrego, choć fani serii i kina komiksowego na pewno nie odpuszczą tego seansu. Nigdy nie byłem fanem akurat tej grupy superbohaterów, raczej nie skuszę się i tym razem.
Potencjalnym blockbusterem jest z pewnością także kontynuacja losów Alicji – „Alicja po drugiej stronie lustra”. Tym razem Tim Burton – odpowiadający przy pierwszej części za reżyserię – wcielił się w rolę producenta, oddając fotel głównodowodzącego na planie Jamesowi Bobinowi, wcześniej znanemu przede wszystkim z produkcji związanych z Muppetami. Nie przypadła mi do gustu wizja Krainy Czarów Burtona, mam wrażenie, że podobnie będzie z sequelem. Choć postać głównego czarnego charakteru – Czasu – w wykonaniu Sachy Barona Cohena, z którym Bobin współpracował przy teledyskach Ali G, wydaje się intrygująca.
Pod koniec miesiąca będzie miał premierę film, którego projekt brzmiał zbyt kuriozalnie, by był prawdziwy. A jednak. „Angry Birds Film” powstało i z pewnością przyciągnie do kin rzeszę zarówno miłośników gry, jak i fanów filmowych animacji. Design, wzorowany na grafice serii gier, rzeczywiście przyciąga uwagę. Gagi ukazane w trailerze już nieco mniej. Niemniej z ciekawości, co można wyciągnąć z serii gier o katapultowanych ptakach, chętnie wybrałbym się na seans. Jest to jednak przykład kina czysto komercyjnego, żerującego na popularności gier, a największe zyski czerpiącego z gadżetów, franczyz itp. Film jest tu jedynie marnym dodatkiem do maskotek, figurek, koszulek i płatków śniadaniowych.
Komedie, horrory, zakładnik i równi goście, czyli Ameryki ciąg dalszy
To nie koniec propozycji zza Oceanu. Tamtejsi twórcy nie tylko oferują wielkie widowiska, ale również dzieła nieco skromniejsze, choć zapowiadające się niemniej atrakcyjnie. Na początku miesiąca po raz drugi zaatakuje Seth Rogen w komedii „Sąsiedzi 2”. Jeśli znacie dokonania tego aktora, który równie chętnie wciela się w rolę scenarzysty i producenta, to wiecie czego możecie się spodziewać – kumpelski humor, wulgaryzmy, polityczna niepoprawność, seks i cięty dowcip. Na pewno nie jest to potrawa dla wszystkich, ale niektórzy się nią zajadają. Raczej lekkostrawne.
Filmem znacznie mniej kontrowersyjnym będzie z pewnością „Dzień matki” Garry’ego Marshalla, który w swoim czasie był niezwykle rozchwytywanym reżyserem – odpowiadał m. in. z „Pretty Woman” i „Uciekającą Pannę Młodą”. Jego najnowszy projekt zapowiada się jako połączenie komedii romantycznej, kina familijnego i filmu o kryzysie wieku średniego. Jest w nim kilka kobiet, których losy się przenikają, a motywem przewodnim będzie oczywiście macierzyństwo. „Dzień matki” już tytułem sugeruje, że jest produktem skrojonym pod konkretną okazję. Nie musi to wcale oznaczać niczego złego. Na pewno znajdzie swoją publiczność.
Swoją widownie posiadają również horrory. W tym miesiącu znalazły się w repertuarze aż dwa: „Zanim się obudzę” oraz „Summer Camp”. W pierwszym z nich naczelny słodziak Hollywoodu – Jacob Tremblay – cierpi na koszmary, a w drugim grupka znajomych przeżywa swoje najgorsze wakacje w życiu. Jeśli miałbym wskazać któryś z tytułów, to postawiłbym na „Zanim się obudzę” i to nie tylko z powodu odtwórcy głównej roli. Proponowany pomysł wydaje się nieco mniej ograny, choć również nie grzeszy oryginalnością. Wydaje się, że horrory, podobnie jak całe Hollywood, cierpią na brak świeżych pomysłów.
Właśnie zza wielkiej wody pochodzą dwa filmy, które w tym miesiącu zapowiadają się najciekawiej – „Zakładnik z Wall Street” wyreżyserowany przez debiutującą w tej roli Jodie Foster oraz „Nice Guys. Równi goście” Shane’a Blacka. Pierwszy opowiada historię terrorystycznego incydentu. Uzbrojony mężczyzna atakuje na wizji znanego dziennikarza. Rzecz będzie o rynku finansowym, zahaczy z pewnością o ekonomiczny kryzys i rozliczy się z bankierami i kapitalistycznym systemem gospodarczym. A wszystko to podane w atrakcyjnej formie thrillera. Dla mnie bomba!
Jeszcze większy apetyt wzbudzają we mnie „Równi goście”, których pokochałem od pierwszego obejrzenia zwiastuna. Film jest stylizowany na kumpelskie filmy policyjne z lat 70., a główne role odgrywają Ryan Gosling i Russell Crowe. Trailery skrzą się gagami, nostalgią za starymi czasami i równie starym kinem. Pikanterii dodaje fakt, że film znalazł się w oficjalnej selekcji festiwalu w Cannes – ostatnio pokazywane tam blockbustery okazywały się strzałami w dziesiątkę, że przypomnę zeszłoroczne „W głowie się nie mieści” i „Mad Maxa”. Czekam na ucztę, obym się nie rozczarował!
Country i śmierć, czyli rozrywka z Europy
Jak wspomniałem, w maju prym wiodą kinematografie europejskie. Cześć filmów powstałych na Starym Kontynencie również posiada funkcję rozrywkową, czasami – jak w przypadku francuskiej „Pychy” Lionela Baiera czy brytyjskiego „Już za Tobą tęsknie” Catherin Hardwicke – jest ona przyprawiona goryczą czy poważniejszą refleksją, a w innych wypadkach – jak choćby w szwedzkim „Niebie na ziemi” Kaya Pollacka – jest ona bardziej bezpretensjonalna.
Dwa pierwsze z wymienionych tytułów traktują o podobnym problemie – umieraniu. „Pycha” przyprawia ten temat specyficznych, surrealistycznym, francuskim humorem, nie uciekającym od rubaszności i makabreski. „Już za Tobą tęsknie” jest natomiast filmem cieplejszym, bardziej mainstreamowym, nieco przypominającym polskie „Moje córki krowy” Kingi Dębskiej. Oba podchodzą do tego posępnego tematu w sposób odważny i zarazem lekki. Raczej starają się ten temat oswoić niż popadać w melodramatyczny ton.
Niebo na ziemi” natomiast to kontynuacja losów bohaterów filmu „Jak w niebie”, ale ponoć daleko mu do pierwszej części. Opowiada o lokalnej społeczności skoncentrowanej wokół kościoła. Akcja filmu dotyczy prób zorganizowania nietypowego chóru pod przewodnictwem piosenkarki country. Jak można się domyślić, dziewczyna o dobrych chęciach będzie musiała przejść przez chwile zwątpienia, by osiągnąć sukces.
Tajemniczy szermierze, modelki i lesbijki, czyli Europa na poważnie
Domeną kina europejskiego są produkcje artystyczne, autorskie, skupione wokół poważnych tematów. Tych nie zabraknie również w maju. Wszyscy miłośnicy ambitnego kina powinni poczuć się zaspokojeni. W kinach zagoszczą filmy zarówno z małych kinematografii, jak Finlandia czy Litwa, jak również dzieła z imponującą, międzynarodową obsadą, jak jest w przypadku „Nienasyconych” Luci Guadagnino z Tildą Swinton, Ralphem Finnesem czy Dakotą Johnson.
Zacznę od tego, co najciekawsze. Najbardziej znanymi tytułami z tych, które będzie można obejrzeć w naszym kraju w maju są „Z podniesionym czołem” Emmanuelle Bercot i wspomniani „Nienasyceni”. Pierwszy z nich otwierał zeszłoroczny festiwal w Cannes, gdzie doceniono kreację Catherine Deneuve. Niemniej film nie zebrał najwyższych not. Wydaje się jednak, że mimo wszystko warto na ten tytuł zwrócić uwagę.
„Nienasyceni” przede wszystkim kuszą obsadą i przebojowym trailerem pełnym słońca, uczuć i emocji rodzących się między czwórką bohaterów. Do wymienionej trójki znanych aktorów należałoby dodać również Matthias Schoenaerts – Belga, wschodzącą gwiazdę kina europejskiego. Entuzjazm osłabiają jednak napływające z różnych stron opinie, krytycznie oceniające dzieło Guadagnino. Szkoda, bo potencjał wydaje się spory.
Dwa najbardziej znane tytuły nie mają najlepszej prasy, więc może znajdzie się perełka wśród dzieł mniej znanych. „Modelka” Madsa Matthiesena jest owocem współpracy polskich producentów z duńską Zentropą. Polskim wkładem jest udział w przedsięwzięciu znanej modelki Charlotte Tomaszewskiej. Film opowiada o zagrożeniach jakie czyhają na młode dziewczyny w świecie mody – będzie więc pewnie umoralniająco. Znacznie bardziej intryguje mnie jednak projekt Nicolasa Windinga Refna „Neon Demon”, który podejmuje podobny temat, jednak utrzymany jest w klimacie stylizowanego horroru.
Moim osobistym faworytem na odkrycie miesiąca jest „Ślepowidzenie” Eskila Vogta, czyli etatowego scenarzystę filmów Joachima Triera. Znając specyfikę prowadzenia narracji przez norweskiego twórcę, można mieć nadzieje, że również „Ślepowidzenie” będzie utrzymane w podobnym stylu. Poza tym intryguje już sama historia dziewczyny, która niespodziewanie traci wzrok i musi nauczyć się żyć w tak niesprzyjających warunkach. Trailer zdradza, że pojawi się również nieoczywisty wątek miłosny. Być może Vogt odkupi winy za nieudane „Głośniej od bomb” Triera, przy którym również pobrudził ręce.
W maju będą miały premiery również dwa filmy koncentrujące się na homoseksualnej relacji dwóch kobiet. Oba jednak diametralnie od siebie różne. Pierwszy z nich „Dziewczyna, która została królem” Miki Kaurismakiego utrzymany jest w stylu kina historycznego i traktuje nie tylko o zakazanej miłości, ale również o problemach z jakimi musi się zmierzyć młoda dziewczyna, która trafiła na królewski tron. Dla brata znacznie bardziej znanego Akiego będzie do powrót do fabuły. Specjalizuje się on w dokumentach muzycznych, ale posiada również pokaźny dorobek fabularny. Ciekawe, czy sprawdzi się w konwencji historycznej. Drugi z filmów – „Lato Sangaile” w reżyserii Alante Kavaite wizualnie przypomina „Lato miłości” Pawła Pawlikowskiego – również panuje w nim atmosfera beztroski, a kadry przepełnione są słońcem. Miłosnej historii dwóch dziewczyn towarzyszą samolotowe akrobacje. Film ciekawy jest również z tego względu, że reprezentuje pomału budząca się kinematografię litewską.
Na koniec omawiania kina europejskiego jeszcze słowo o fińskim „Szermierzu” Klausa Haro. To tegoroczny fiński kandydat do Oscara, który może się poszczycić nominacją do Złotych Globów. Akcja filmu rozgrywa się w czasach istnienia Związku Radzieckiego. Fabuła opowiada o estońskim szermierzu, który trafia do Finlandii, lecz skrywa tajemnicę, która przeszkodzi mu w prowadzeniu zajęć dla młodzieży. Ponoć najlepszy fiński film ostatnich lat.
Złoty lew i młodsza siostra, czyli z różnych stron świata
W tym miesiącu tylko dwa filmy reprezentują „resztę świata” – wenezuelskie „Z daleka” Lorenzo Vigasa i japońska „Nasza młodsza siostra” Hirokazu Koreedy. Niewielką ilość rekompensuje jednak jakość. Pierwszy z nich jest laureatem Złotego Lwa na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji, a Vigasa ogłoszono jednym z najciekawszych debiutantów ostatnich lat. Doceniono odwagę, wyczucie i emocjonalną wstrzemięźliwość, tak ważną w przypadku filmu podejmującego temat nastoletniej prostytucji i pedofilii.
„Nasza młodsza siostra” reprezentuje całkiem odmienną wrażliwość. To kino, którego w ostatnim czasie praktycznie się nie uświadczy – optymistyczne, przyjemne, a przy tym refleksyjne i podnoszące na duchu. Jest adaptacją popularnego w Japonii komiksu, ale nie ma niczego z komiksowości czy estetyki anime. Jest przykładem filmu całkowicie realistycznego, ale jednak przepełnionego wewnętrzną energią kojarzoną choćby z familijnymi filmami Hayao Miyazakiego. Choć nie ma w nim Totoro ani bożków ze „Spirited Away” emanuje z niego podobne ciepło. Znakomita odtrutka na zgryzoty codzienności.
Kogut, orzeł i futbol, czyli kino dla najmłodszych
Jak zwykle nie może zabraknąć kącika z propozycjami dla najmłodszych. Tym razem będzie ich sporo, choć, jak niestety zazwyczaj to bywa, nie wszystkie zapowiadają się równie atrakcyjnie. Po pierwsze, meksykańska animacja „Dzielny kogut Maniek” raczej odstrasza niż zachęca – zarówno poziomem wykonania warstwy wizualnej, jak i zaserwowanymi w trailerze gagami. Proponuje humor raczej kloaczny, z którym nie chcielibyśmy się zetknąć sami, a co dopiero proponować go dzieciom. Po drugie, austriacki „Mój przyjaciel orzeł” z Jeanem Reno w jednej z głównych ról. Tu problemem jest raczej infantylność i łzawość zaproponowanej fabuły oraz jej schematyzm. Już ze zwiastuna można wywnioskować, jakie będzie rozwiązanie akcji.
Przewidywalność, to chyba największy grzech kina dziecięcego. Młodą widownie traktuje się często mało poważnie. Mam wrażenie, że norweski „Mecz życia” niczego w tej materii nie zmieni. Choć fabuła wydaje się być bardziej złożona i wielopłaszczyznowa niż ta proponowana choćby przez wspomnianego „Mojego przyjaciela orła”. Porusza zarówno temat choroby i śmierci, jak i płciowych nierówności i dyskryminacji. Wydaje się, że to najciekawsza propozycja z trzech wymienionych. Najciekawiej może jednak wypaść jeszcze inny film –„Były sobie człowieki”, który wydaje się być europejską odpowiedzią na „Croodów”. Również traktuje o ludziach pierwotnych, a dokładnie o istotach człekokształtnych znajdujących się w tym stadium ewolucji, w którym człowiek „schodził z drzew” – ciekawy punkt wyjścia, francuskie gwiazdy w ścieżce dźwiękowej i nieźle wyglądająca komputerowa animacja. To może być strzał w dziesiątkę!
Tańce, cuda i koniec cywilizacji, czyli polskie kino
Tradycyjnie na sam koniec kilka słów o polskich filmach. W tym miesiącu w kinach znajdą się trzy rodzime dzieła – wszystkie radykalnie różne. W kinach można już oglądać przebojowe „#WszystkoGra” Agnieszki Glińskiej, które stara się podtrzymać wykreowaną w ostatnim czasie w kraju modę na musical. Mnie zwiastuny i materiały promocyjne nie przekonały – nowe aranżacje starych przebojów nie przemówiły, a scenografia raczej trąci kiczem i zwiastuje rozrywkę niskich lotów. Ale może się mylę. Myślę, że film ma spory potencjał komercyjny. Będę bacznie przyglądał się wynikom box office’u.
Na znacznie mniejsze wpływy mogą liczyć dwa pozostałe filmy – egzotyczna koprodukcja polsko-watykańska „Błogosławiona wina” Przemysława Hausera i „Walser” Zbigniewa Libery. Pierwszy z nich jest fabularyzowanym dokumentem przybliżającym dzieje Mikołaja Sapiehy, który wsławił się kradzieżą z Watykanu cudownego obrazu. Trochę tu efektownych, fabularyzowanych inscenizacji znanych wydarzeń z życia księcia litewskiego, a trochę komentarzy kościelnych hierarchów. Czy kogoś porwie ta forma i historia? Mam mieszane uczucia.
Zastanawiałem się, czy „Walser” w końcu doczeka się kinowej dystrybucji – jednak się doczekał. Ale czy znajdzie swoją widownie? Mam wątpliwości, bo film niestety nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Ambitny projekt znanego artysty Zbigniewa Libery zwiastował kino estetycznie wysmakowane i intelektualnie frapujące, ponadto flirtujące z kinem gatunkowym. Niczego z tego nie widać jednak na ekranie. Dzieło przypomina raczej kino offowe, fabułę można streścić w kilku zdaniach, a intelektualny potencjał został roztrwoniony. Szkoda jedynie pracy charakteryzatorów i speców od języka i muzyki, którzy postarali się wykreować całkiem nowy świat.
Komentarze (0)