Nowe Horyzonty 2023 #7 – Rozbicia

W siódmej relacji piszę o trzech filmach – bardzo różnych: „Powoli” znakomicie poszerza konwencję komedii romantycznej, „Imago” oferuje energetyczny portret kobiety, a „Lipstick on the Glass” nie wiadomo, co robi, bo robi wiele, ale niezbyt mądrze.

Powoli, reż. Marija Kavtaradze

Gdy już się wydaje, że z konwencji komedii romantycznej nie da się wycisnąć nic więcej, pojawiają się takie filmy „Najgorszy człowiek na świecie” czy właśnie „Powoli”. To kino, które czerpie najlepsze wzorce z filmów „sundance’owych” – niezależne, skupione na bohaterach, nawiązujące do kina gatunków, ale przekraczające je i dbające jednocześnie o zakotwiczenie w realiach społecznych.

Ale żadna komedia romantyczna nie uda się bez uczuć. A te mogą pojawić się u odbiorcy tylko wtedy, gdy na ekranie oglądamy bohaterów, których losem jesteśmy w stanie się przejąć. Nie ma z tym najmniejszego problemu reżyserka „Powoli”. Jej ekranowa para jest wprost idealna – sympatyczna, atrakcyjna, jednocześnie pełna przywar, dzięki którym można się z nimi łatwo identyfikować. Dalecy są od perfekcji. I właśnie o normie – jej definiowaniu i przekraczaniu – opowiada ten film.

Z jednej strony mamy głuchoniemych, z drugiej aseksualność. Temat, wydawałoby się, całkowicie rozjeżdżający się z kinowym romansem. Nic bardziej błędnego. To właśnie nienormatywność głównego bohatera stanie się elementem, który będzie napędzać fabułę, ale również relacje między bohaterami. Nie jest to jednak w żadnym momencie „film na temat”, niema w nim grama dydaktyzmu, moralizowania czy dawania diagnoz. „Powoli” wygląda, jakby autorka włożyła pod mikroskop problem i przygląda się, w jaką stronę się rozwinie. A rozwija się zgodnie z prawidłami komedii romantycznej – aż do przekroczenia konwencji.

Mimochodem Kavtaradze zadaje mnóstwo pytań: o miłość, o pożądanie. I o normę. Czy w miłości panują prawa i obowiązki? Czy można kochać tylko na jeden sposób? A jeśli nie, to do czego można się posunąć? To bardzo delikatne problemy – dotykające naszej wrażliwości, poczucia bezpieczeństwa i najbardziej skrywanych uczuć. To wszystko tu jest, wszystkiego tego reżyserka wraz z bohaterami dotyka. Ani na moment jednak nie tracąc poczucia humoru.

najbardziej może się podobać to, że nie ma tu żadnych dobrych odpowiedzi. Złych zresztą też. To może martwić – na pewno martwi bohaterów – bo oni chętnie po gotowe odpowiedzi by sięgnęli. Ale tak jest, gdy pojawiają się nowe problemy, nierozpoznane stany – a o aseksualności mówiło się do tej pory mało, a na pewno – niewystarczająco.

Przypomnijcie więc sobie „Najgorszego człowieka na świecie”. Bo „Powoli” ma tę samą energię – przyciągania, odpychania, miłości, nienawiści i pożądania. Pozbawiony jest przy tym jakiejkolwiek pretensjonalności. Jakby twórcy po prostu chcieli się dobrze bawić ze swoimi bohaterami. I do tej zabawy wciągają nas. By rozkochać, przywiązać. I porzucić z rozerwanym sercem.

Ocena: 8/10

Imago, reż. Olga Chajdas

Nie pamiętam polskiego filmu z taką energią. Energią, która unosi ten film i niesie na tym samym, niebotycznym, poziomie przez cały seans. To energia paranoi, brudu codzienności, chropowatości i totalnego roztrzęsienia, ale też poetyckiego surrealizmu, absurdu i poczucia rozpadu.

Tą energią emanuje główna bohaterka, wybitnie zagrana przez Lenę Górę. To jej roztrzęsienie, rozbicie i lęki uwidaczniają się w filmowej rzeczywistości. Obraz dopełnia drugi niezwykle ważny bohater tej historii – muzyka. Rzecz dzieje się bowiem w środowisku trójmiejskiej sceny muzyki alternatywnej, zalewanej przez fale post-punka i nadchodzącego grunge’u. To rzeczywistość poetyckiej rebelii, niezgody na rzeczywistość wyrażona nie solidarnościowymi hasłami, które w tym czasie wykrzykiwali strajkujący na ulicach Gdańska, ale zlepkiem absurdalnych słów, które układały się w surrealistyczną opowieść snutą wprost z podświadomości. Podświadomości rozbitej – paranoicznej, schozofrenicznej, ale też zwyczajnie pogubionej.

Chajdas odmalowuje realia końca lat 80. niezwykle barwnie – a raczej szaro-buro. Bo nawet, gdy postacie balują, kąpią się nago w morzu, grają koncerty, bawią w ześwirowaną bohemę, to rzeczywistość niezmiennie pozostaje brudna i beznadziejna. Nawet nadchodząca transformacja niewiele może tu zmienić, bo za obraz świata odpowiada bohaterka Ela, która ma gdzieś strajki, pracę na saksach i wielką historię, która maszeruje za jej plecami. Ona chce się kochać, śpiewać i jako tako posklejać ciągle rozbijającą się rzeczywistość.

Reżyserka mnoży potencjalne punkty zaczepienia – od ważnych tematów aż się tu roi: choroby psychiczne, sztuka, macierzyństwo, pozycja kobiet, nieobecność mężczyzn. Każdy z nich wystarczyłby do zrobienia mocnego filmu „na temat”, ale „Imago” nie jest takim filmem – jest czymś znacznie lepszym: wieloaspektowym, multiwymiarowym, niezwykle skomplikowanym portretem kobiety, która żyje w określonym czasie i miejscu. Która jest kształtowana przez swoje miejsce w drabinie społecznej, własne choroby, pragnienia i wrażliwość. Jej zwyczajnie nie da się upchnąć do „szufladki”. I Chajdas nawet tego nie próbuje.

To by się nie udało, gdyby nie Lena Góra, która wycisnęła z tej postaci, co się dało. A jest to rola tym ciekawsza, że przedstawia jej matkę, która jest interesującą bohaterką nie z tego względu, że była wybitną piosenkarką czy artystką, a – wręcz przeciwnie – że była zwykłą, szarą (choć niezwykle kolorową) kobietą. I dzięki jej przedstawieniu na ekranie może stać się symbolem wszystkich kobiet, bez względu na czas i miejsce funkcjonowania, które dzień w dzień walczą. O różne rzeczy, z różnymi przeciwnościami – ale ich kondycja jest podobna: połamana, domagająca się poskładania, co niekiedy wydaje się zadaniem niemożliwym do wykonania.

Ocena: 8/10

Lipstick on the Glass, reż. Kuba Czekaj

Doczekaliśmy się. Polskie kino otrzymało film, który będzie wracał, nawiedzał nas, straszył po nocach. Film zdrowo porąbany na tle bardzo uładzonego polskiego kina. Ale jego – delikatnie mówiąc – ekscentryczność jest jedyną zaletą. Fajnie, że polskie kino potrafi zaszaleć. Szkoda tylko, że jest w tym tak idiotyczne.

Bo „Lipstick on the Glass” to film zwyczajnie głupi – i wcale nie mam zamiaru przepraszać za bezpardonowość i małą głębie tego określenia. Czekaj bowiem manierycznie mnoży kolejne symbole, metafory, poschizowane koncepty, ale czyni to kompletnie na darmo, bo nie układa się to w żadną na tyle interesującą całość (albo chociaż zbiór fragmentów), by poświęcić jej choćby ułamek sekundy namysłu. A czego tu nie ma! Matczyzna, upodmiotawianie, walka równocześnie z Wielką Matką i patriarchatem, relacje polsko-niemieckie, wyzysk i konsumpcjonizm. I o wiele, wiele więcej, bo każda scena, ujęcie, rucha kamery coś do tego dodaje, ale całkowicie bez ładu i składu. Gubiąc się, wikłając we własnych truizmach i ideologiach.

Reżyser określił swój film jako „gry i swawole”, ewidentnie próbując wmówić nam, że nakręcił kino szalone, subwersywne, przekraczające, bawiące się formą i grające z konwencjami. Tak, pewnie takie ono miało być – pełno tu szalonych pomysłów, dziwnych ujęć, groteskowych postaci, absurdalnych rozwiązań fabularnych, schizofrenicznych narracji. Problem w tym, że jest to nakręcone całkowicie pokracznie, nieudolnie i – chyba, bo kto wie, jak jest naprawdę! – niezamierzenie śmiesznie. Zamiast swawol mamy tu zbiór kuriozów.

Kuriozów na dodatek wyjętych z trzeciorzędnego filmowego cyrku, zapewniającego, że ma do zaoferowania cuda i dziwy jakich świat nie widział, a faktycznie proponujący dawno ograną i porzuconą przez kino nieudolną sztuczkę, która nikogo nie mają prawa zaciekawić, a tym bardziej zadziwić. O ile film zaczyna z impetem, bardzo szybko ta „szalona energia” wyhamowuje, wikłając się w milionie pomysłów rodem z wysokobudżetowego kina amatorskiego.

Ocena: 3/10