Nazwa poznańskiego festiwalu muzycznego – „Spring Break” – dobrze oddaje jego charakter. Organizatorzy nie chcą konkurować z tuzami polskich imprez muzycznych i zabiegać o występy największych rodzimych i zagranicznych gwiazd. W zamian skupiają się na tych twórcach, którzy dopiero za moment, potencjalnie, mogą rozkwitnąć. Są jeszcze „zieloni”, funkcjonują w branży od niedawna, stworzyli swoje pierwsze kawałki – niektórzy nie dysponowali nawet wystarczająco obszernym materiałem, by wypełnić trzydziestominutowy występ – i chcieliby już niedługo zająć miejsce równie młodych, ale już rozpoznawalnych polskich wykonawców, jak Dawid Podsiadło czy Taco Hemingway. Swoim entuzjazmem dodają nowej energii rodzimej scenie muzycznej. Dla niektórych poznańskie występy były pierwszą szansą na zetknięcie się z publicznością.
To właśnie dla tych jeszcze nieznanych kupuje się karnet i biega po całym mieście od klubu do klubu. Nie zawsze ten pośpiech się opłaca, ale taka jest cena bycia odkrywcą. W tym roku eksploratorem nieznanego można było się poczuć nawet podczas koncertów niektórych headlinerów, którzy postanowili zaskoczyć swoich fanów i zaprezentować nowe utwory. W przypadku występu Brodki były to nawet pierwsze oficjalne wykonania piosenek. Prócz autorki „Horses” nowy materiał przedstawiła również Rebeka. Te dwa koncerty były bezsprzecznie najmocniejszym akcentem całej imprezy. Nowe piosenki Brodki mogły zaskoczyć niejednego jej fana. Najprawdopodobniej ciąży jej niesłusznie przypięta łatka „pop-gwiazdki”, z którą postanowiła definitywnie zerwać tworząc płytę ambitniejszą, mroczniejszą, znacznie mniej taneczną niż ta z „Grandy”, warczącą gitarami i zachwycającą złożonymi aranżacjami. Nadal znajduje się na terenie szeroko rozumianego popu, ale podeszła do niego ze sceptycznym dystansem, starając się potraktować wpadające w ucho melodie jedynie jako tworzywo oryginalnej i osobistej muzyki. W podobną stronę zmierza duet Rebeka. Ich nowy materiał nadal pulsuje taneczną energią, ale tym razem znacznie mroczniejszą, bardziej melancholijną, a Iwona Skwarek częściej niż wcześniej sięga po gitarę.
Choć to właśnie wymienieni twórcy potwierdzili swoją niedawno osiągniętą pozycję w rodzimej branży muzycznej, to nie ich występy były najważniejszą częścią imprezy. Najwięcej radości płynęło z odwiedzin małych poznańskich klubów, w których grały wciąż mało znane zespoły czasami nawet dla kilkunastu osób. Program festiwalu był tak bogaty, że decydując się na uczestnictwo w jednym wydarzeniu, trzeba było poświęcić inne, czasem równie atrakcyjne. Dlatego można powiedzieć, że każdy z uczestników brał udział we własnej wersji imprezy. Jedna osoba nie jest w stanie ogarnąć całości, ale także w tym tkwi siła „Spring Break”: każdy może pochwalić się własnymi odkryciami. Oto moje TOP 5 (kolejność alfabetyczna):
Agi Brine
Agi Brine, czyli dziewczyna z syntezatorem, który wykorzystuje, by tworzyć muzykę czerpiącą z R&B i pulsującą alternatywną elektroniką. Tworzy kompozycje skromne, a przy tym niepokojące, składające się z wpadających w ucho melodii i syntetycznych plam dźwięków oraz rozbudowanej sekcji rytmicznej, która podczas koncertu była dodatkowo wzbogacona o „żywą” perkusję. Jednak elementem najważniejszym jest głos wokalistki: delikatny, matowy, ale zdecydowanie wychodzący na pierwszy plan, uwodząc publiczność. Całość podszyta jest nieustającym i niewygasającym napięciem.
Einleit
Jedyny w zestawieniu zespół spoza Polski – a konkretnie z Francji. Aż trudno uwierzyć, że był to ich pierwszy koncert poza ojczyzną. Brzmią tak, jakby od lat rozgrzewali publiczność na wielkich, światowych festiwalach. Niewielka grupka szczęśliwców zebranych w środku dnia w poznańskiej Meskalinie miała niewątpliwą przyjemność stanąć oko w oko z przyszłymi gwiazdami sceny inteligentnej muzyki tanecznej. Szczerze im tego życzę, bo podczas znakomicie zaprogramowanego występu udało im się porwać do tańca całą, choć niewielką, salę, a widownia po koncercie nieprzerwanie domagała się bisów. Brzmią nietypowo i oryginalnie, szczególnie w piosenkach, w których na pierwszy plan nie wychodzi dynamiczny beat. Natomiast, gdy to on przejmuje stery utworów francuskiego zespołu przywodzą na myśl The Rapture, ale takie, które zajmowałoby się coverowaniem nieznanych do tej pory kawałków ery New Romantic.
Kroki
Tak naprawdę to Kroki nie powinny znaleźć się w tym zestawieniu. Po pierwsze dlatego, że szedłem na ich koncert, wiedząc już czego się spodziewać. A po drugie, bo ich występ był jednym z największych rozczarowań całego festiwalu, choć nie z ich winy. Po ich koncercie przejechał się walec basu, który zabijał wszystko, co najwartościowsze w ich muzyce, czyli bardzo subtelne, delikatne, a przy tym złożone elektroniczne kompozycje. Nie stronią od inspiracji soulem i jazzem, choć bliżej im do alternatywnej elektroniki spod znaku Telefonu Tel Aviv. Wróżę świetlaną przyszłość, ku uciesze fanów syntetycznych, ciepłych dźwięków.
Shivers & Shakes
Wśród wykonawców dominowały duety. Najlepszym z nich okazał się Shivers & Shakes. Dziewczyna śpiewa i gra na klawiszach, chłopak natomiast akompaniuje na gitarze. Podczas słuchania ich muzyki trudno nie mieć przed oczami duetu The White Stripes. Tym razem jednak dominuje kobiecy wokal, a wwiercająca się w głowę, kakofonicznie brzęcząca gitara jedynie towarzyszy grobowemu głosowi wokalistki. Podobnie jak amerykański duet młodzi wykonawcy również czerpią z folku, w ich kompozycjach można ponadto usłyszeć inspiracje muzyką dziecięcą – prostymi, naiwnymi melodiami, które aranżują w niesamowicie chłodny sposób. Nie bez powodu występowali na tle wyświetlanej z projektora marmurowej płyty. Ich muzykę można byłoby wykonywać na wyjątkowo posępnych pogrzebach. Ich piosenki oparte są na dysonansie, który buduje niesłabnące napięcie. Delikatny wokal kontrastuje z chrobotem gitary elektrycznej, a wpadające w ucho melodie zostają zestawione z niepokojącymi, ambientowymi dźwiękami.
Sotei
Na Facebooku mają niespełna 200 fanów, ale mam wrażenie, że już za moment ta liczbą poszybuje w górę. Gdybym miał wskazać na jeden zespół, który zrobił na mnie podczas „Spring Break” największe wrażenie, postawiłbym właśnie na Sotei. Być może dlatego, że zdecydowanie wyróżnili się na tle nijakich, mało oryginalnych muzyków schowanych za laptopami i serwujących minimal techno, które nie przeszkadzałoby może przy prasowaniu, ale na pewno nie porwałoby do podrygiwania. Sotei natomiast zafundowało widowni nie tyle podrygiwania, co drum’n’base’ową rozpierduchę. Nie tylko basowe beaty i taneczna energia zrobiły na mnie tak wielkie wrażenie. Najbardziej spodobała mi się rzadka umiejętność zachowania balansu między pełnymi niespodzianek złożonymi kompozycjami, a wspomnianymi imprezowymi zapędami. Jeżeli potrafisz porwać do dzikich tańców cały klub zmęczonych całodniowym maratonem koncertów ludzi, to chyba potrafisz wszystko.
Komentarze (0)