MFFA Animator #3 – Idzie wojna

Gdyby wszystkie pokazywane podczas festiwalu filmy uznać za obraz zbiorowej podświadomości światowych społeczeństw, to byłaby ona spowita mrokiem niepokoju. Wiele filmów z konkursu krótkich metraży było przesiąkniętych lękiem – momentami nieokreślonym, a czasami wyrażonym wprost. Jednym z najczęstszych motywów, powracającym w kolejnych filmach, była wojna – czy to pokazana wprost, czy też jedynie poprzez niejasne przeczucia bohaterów.

Jednym z najzabawniejszych, a przy tym najbardziej niepokojących filmów trzeciego dnia była animacja „A Dad” Roberta Cambrinusa, będąca hołdem złożonym dadaistom w setną rocznicę powstania tego awangardowego ruchu. Film bawi, bo twórca znakomicie czuje wywrotową wyobraźnię bezpardonowych artystów i potrafi wykorzystać język ich sztuki w realiach nowej, cyfrowej rzeczywistości, a przy tym dokonać autorskiej reinterpretacji ich dokonań. Ale równocześnie w równym stopniu niepokoi, gdyż ponownie ożywiony przez Cambrinusa dadaizm okazuje się równie wywrotowy i aktualny, jak przed stu laty. A był przecież ostrą reakcją na to, co działo się w Europie w latach 10. XX wieku. Dadaiści tworzyli antysztukę, by w ten sposób zerwać z dotychczasową artystyczną twórczością, która, według nich, doprowadziła do hekatomby I wojny światowej – była więc na wskroś zaangażowana i polityczna. Cambrinus pokazał w swoim krótkim filmie, że wciąż nie przepracowaliśmy lekcji, którą dali na Duchamp i Schwitters, przez co wciąż żyjemy w rzeczywistości permanentnego stanu zagrożenia.

„Luka”, reż. Ulo Pikkov

Z kompletnie innej strony, choć równie ciekawej, problem wojny poruszył Ulo Pikkov w „Luce”. Na malutkiej scenie porozkładane są jeszcze mniejsze mebelki. Miedzy nimi biega dziewczynka, ciesząc się miękkimi łóżkami, przestronnymi szafami i wystawnymi toaletkami. Jednak nad tą przestrzenią unosi się jakaś trupia pustka – tytułowa luka. Jakaś zapowiedź nadchodzącej katastrofy, czy też przeczucie grozy minionych wojennych wydarzeń. Wszystko wyjaśnia się w finale, gdy obok oświetlonej przez filmowe reflektory sceny pojawi się głowa kobiety, która stała się pierwowzorem animowanej laleczki. W tym momencie zapoznajemy się z historią mebelków oraz losami rodziny dziewczynki, a przede wszystkim jej ojca, który przez kilka lat po wojnie musiał ukrywać się przed komunistami. W tym czasie tworzył dla swojej córeczki miniaturę ich domu. Film nie epatuje grozą, ani obrazami wojny. Jest niezwykle delikatny i przepełniony młodzieńczą niewinnością i radością. Jednak jego lalkowa forma, archaiczna scenografia i pustka ukazanego mieszkania wzbudzają nieuzasadniony, wydawałoby się, lęk. Ostatecznie okazuje się, że odczuwany niepokój dobrze koresponduje z losami rodziny portretowanej dziewczynki.

Podobny efekt osiągnął Meshy Koplevitch w króciutkiej animacji „Water Marks”. Na kilku pustych kartkach sfatygowanego papieru maluje akwarelami maluteńkie obrazki, które następnie poddaje animacji. Przedstawiają one autobiograficzne wspomnienia, które przesiąknięte są wyobraźnią wojenną. Widzimy m. in. dziewczynkę nurkującą w masce przeciwgazowej. Nie ma w nich bezpośrednio pokazanej wojny, możemy co najwyżej jej dalekie echa usłyszeć z offu, bądź dojrzeć jej przeczucia w dziwacznych, akwarelowych obrazkach.

„Water Marks”, reż. Meshy Koplevitch

Nie zabrakło również wojny pokazanej jak najbardziej dosłownie. W „Dead Horses” Marca Riby i Anny Solanas przyglądamy się jej z perspektywy afrykańskiego dziecka, które myśli, że samoloty to ptaki, a bomby to ich jajka. Zamiast uwrażliwiać i otwierać na inne perspektywy, twórcy pogrążyli się w banale, a całe ich „inne spojrzenie” ostatecznie sprowadziło się do wydobycia zaskoczenia małego dziecka, które odkryło, że stalowe ptaki niosą śmierć. Na domiar złego, twórcy nie chcieli poprzestać na sugestii i metaforze, lecz postawili na dosłowność wojennej masakry.

Znacznie lepiej dosłowność wojny przedstawił Andy Smetana w pełnometrażowym „I byliśmy młodzi”. Rzadko kiedy filmowcy powracają do I wojny światowej, dlatego tym bardziej ta animacja zasługuje na uwagę. Przynależy ona do gatunku animowanego dokumentu, w którym z offu słyszymy autentyczne wspomnienia weteranów wojennych. Opowiadają oni, krok po kroku, jak wyglądały straszne wydarzenia na froncie. Rozpoczynają od opowieści, jak chętnie, jako młodzi chłopcy, skuszeni atrakcyjną propagandą, zaciągali się do amerykańskiej armii, by wyruszyć w długą morską podróż do Francji. Bardzo szybko nadzieja na przygodę i rozładowanie młodzieńczej energii przemieniła się w prawdziwy horror. Smetana nie kryje przed widzami okrucieństwa wojny, ale nie epatuje przy tym makabrą. Mogło się tak zdarzyć, dzięki wykorzystaniu techniki, stylizowanej na przedwojenną animację propagandową, tworzoną za pomocą kartonikowej wycinanki. Całość składa się jedynie z ciemnych sylwet, kolorowej bibułki i światła, a chropowatość obrazu dodaje animacji klimatu vintage. Tak minimalistyczne środki wystarczyły, by stworzyć sugestywny obraz koszmaru wojny. Oczywiście, nie udałoby się to, gdyby nie przejmujące opowieści weteranów.

„Have a Nice Day”, reż. Liu Jian

Film Smetany swoją pomysłowością i dokumentalnością wypadł o wiele korzystniej na tle drugiego pokazywanego tego dnia pełnometrażowego filmu, prezentowanego w sekcji konkursowej. „Have a Nice Day” Liu Jian jest momentami zabawną, ironiczną, ale przede wszystkim dość posępną i brutalną historią pewnej torby z pieniędzmi, ukradzionej przez młodego chłopaka szefowi mafii. Film ma w sobie coś z klimatów dzieł Quentina Tarantino, ale został zrobiony znacznie bardziej na serio i ze zdecydowanie mniejszym polotem. Do tego mniej wciąga, nie intryguje nijakimi bohaterami, a przy tym nie posiada konkretnej struktury, która trzymałaby tę wątłą fabułę w ryzach. Film ostatecznie nie sprawdza się ani jako dreszczowiec, komedia, ani tym bardziej ironiczny film akcji.

Na koniec kilka słów o dwóch pokazywanych w konkursie polskich krótkich filmach. Są one dowodem na to, że duch „Tanga” Zbigniewa Rybczyńskiego wciąż unosi się nad rodzimą animacją. Niestety ten nagrodzony Oscarem film jest reinterpretowany na bardzo powierzchownym poziomie. Szczególnie wtórnie wypadła „Winda” Hieronima Neumanna, której zakwalifikowanie do konkursu animacji powinno wzbudzić kontrowersje, gdyż w znakomitej większości korzysta ona ze zdjęć żywej akcji. Element animacji został jedynie wykorzystany na etapie pomysłowego montażu – kolejne sceny „zjeżdżają” i „wjeżdżają” na kolejne piętra wieżowca wraz z tytułową windą. Z „Tanga” pozostał jedynie rytm nadawany nieustannymi jazdami w górę i w dół oraz powtarzalność scenek i tej samej przestrzeni. Reszta jest zbiorem całkowicie nieśmiesznych pseudokomediowych scenek, a to o chuliganach nękających mieszkańców bloku, a to o kulawym, który nie może dopchać się do windy, czy o ekipie remontowej, wciskającej do niej na siłę meble. Całość jest rozciągnięta do niekończących się niemal dwudziestu minut, choć pomysłu na film starczyło być może na trzy. Nawet nie wspominam o tym, że nie ma tu niczego z socjo-filozoficznej refleksji, która była przecież sednem technicznego majstersztyku Rybczyńskiego.

„Zjazd”, reż. Jerzy Tabor

Znacznie lepiej wypadła inna reinterpretacja „Tanga”, która przeniosła akcję do miejskiego autobusu, przez który przewija się kilka postaci. „Zjazd” Jerzego Tabora skupił się przede wszystkim na rytmie, który nie jest budowany jednak za pomocą techniki animacji, jak u Rybczyńskiego, lecz montażu. Rytmizacja połączona z czernią akwareli daje niepokojący efekt codziennej monotonii i trybów życia, w które dali się wkręcić pasażerowie autobusu, jeżdżącego, jak się zdaje, po ulicach wszystkich polskich miast.

Coś unosi się w powietrzu. Oglądając animacje konkursowe prezentowane podczas poprzednich dni dało się odczuć niepokój twórców o kwestie tożsamościowe, związki człowieka z naturą i agresję skierowaną w stronę zwierząt. Trzeci dzień zdecydowanie został zdominowany przez kwestię leku przed wojną. Polityka zdaje się otaczać nas z każdej strony i stymulować strach przed niejasną przyszłością. Animatorzy coraz częściej sięgają po ciemne kolory. W tej płynącej z ekranu beznadziei dobre jest tylko to, że ten trend w światowej animacji udało się uchwycić organizatorom Animatora, którzy właśnie politykę uczynili głównym motywem tegorocznej edycji!