Choć „Zama” na to nie wygląda, jest wystylizowana na film kostiumowy satyrą – na kolonialistów, którzy zamiast podbijać, dominować i pławić się w bogactwach, w zamorskich prowincjach przeżywają prawdziwe katusze. Męczy ich nuda, stagnacja i jedynie pozorna władza, która z każdym dniem staje się mniej realna. Lucretia Martel opowiedziała o tym, sięgając po postać tytułowego Zamy, pracownika administracji jednej z zamorskich prowincji Hiszpanii.
By sumiennie opowiedzieć o chorobie duszy Zamy, sama wytwarza na ekranie klimat miejsca, które tak bardzo dręczy jej bohatera. Wikła nas w administracyjne intrygi, zniewala piętrzącą się nudą, ale również zachwyca potęgą tamtejszej przyrody i egzotyką kultury tubylców. Nie da się więc zaprzeczyć, że seans jej filmu staje się prawdziwym wyzwaniem, niemniejszym niż pogrążanie się w morderczej stagnacji zapomnianego przez Boga i króla miejscu na Ziemi. Wszystko tu wydaje się tu albo obce, wrogie, albo fałszywe. Ułudą jest władza i oczekiwane bogactwa, nieprzychylni mogą okazać się nawet osobiści współpracownicy, a dominacja nad tutejszymi ludami jest pozorna, a przez to jeszcze bardziej groźna. Rzeczywistość Zamy przekształca się wraz z jego psychiką, pożeraną przez paranoję. Jego życie z każdą sceną zaczyna przypominać absurd, w którym goni się za nieżywym mordercą, a awanse dostaje się za przewinienia.
„Zama” jest filmem brutalnym, choć niewiele w nim przemocy. Jest bezwzględny dla swoich groteskowych bohaterów, paradujących w wytwornych perukach, pod którymi pieczołowicie skrywają strach, tęsknotę, niespełnienie i rozczarowanie. Martel zabiera nas do świata, gdzie największą radość przynosi brak złudzeń.
Komentarze (0)