W pewnym momencie jeden z bohaterów pyta się retorycznie, „a co ja mogę zrobić, by zmienić prawo…?” Na co słyszy odpowiedź: „Głośno krzyczeć: nie”. Mohammad Rasoulof stworzył swój film, by właśnie głośno krzyczeć „nie”. Jak to bywa z filmami tworzonymi z takich pobudek, poziom aktywistycznej zapalczywości niekoniecznie idzie w parze z artystyczna doskonałością. W przypadku „Zło nie istnieje” artystyczne spełnienie faluje.
„Zło nie istnieje” to film nowelowy, a ich poziom niestety nie jest równy. Cztery historie z różnych stron naświetlają dokładnie ten sam temat, czyli wciąż wykonywaną w Iranie karę śmierci. Reżysera nie interesuje to zagadnienie samo w sobie, pochyla się raczej, poszukując tytułowego zła, nad tymi, którzy wykonują wyroki. Kara śmierci bowiem nie wykonuje się sama, a system to przecież ludzie. Czy te cztery historie wyczerpują temat? Z pewnością nie, nie miały nawet takiej ambicji. Gorzej, że co najmniej dwie z nich niczego nowego do dyskusji na ten temat nie wnoszą.
Pierwsza nowela poszukuje zła w człowieku, którego życie wygląda całkowicie normalnie, wręcz banalnie. Codziennie jako dobry mąż i ojciec odbiera żonę z pracy i córkę ze szkoły. Wspólnie robią zakupy, odwiedzają teściową, której sprzątają mieszkanie, oglądają telewizję, zajadają pizzę, planują wyjazd na ślub kogoś z rodziny. Rasoulof celowo celebruje prozaiczne wydarzenia z codzienności bohatera, by ostatecznie zestawić je z wykonywaną przez niego pracą, która polega na niewinnym naciskaniu guzika. Gdy to robi, ginie kilka osób.
Dająca tytuł całemu filmowi nowela, najlepiej oddaje myśl stojącą za dziełem Irańczyka. Jest intelektualnie najczystsza, dramaturgicznie najbardziej wciągająca, a jednocześnie tajemnicza. Jej narracyjna struktura wywołuje celowy szok, który sprawia, że widz stawia konkretne pytanie – gdzie i czym jest zło? A może ono faktycznie nie istnieje i są tylko ludzie, którzy je czynią. Tym gorzej dla ludzi – nie mogą się bowiem usprawiedliwić złem systemu, złem opresyjnej władzy, a tym bardziej złem metafizycznym. Rasoulof mówi jasno: każdy z jego bohaterów ma wolną wolę – jedni świadomie, choć być może mechanicznie, wybierają zło, a inni mają dość etycznej energii, by się mu przeciwstawić.
Druga nowela przedstawia tę sytuację z drugiej strony, dzięki czemu poszerza pole widzenia na tę kwestię, ale, niestety, jednocześnie zamienia film w prostą czytankę – są ci, którzy wybierają zło, idąc po najmniejszej linii oporu i ci, którzy ryzykują całym swoim życiem, by nie skalać swojej duszy. Ale to przecież nie jest takie proste. Przecież istnieje cała paleta szarości między bielą i czernią – a alternatywa: całkowite podporządkowanie-totalne przeciwstawienie nie wyczerpuje skali możliwych postaw. Rasoulof trywializuje konflikt tragiczny, przed którym każdorazowo stają jego bohaterowie. Nie ma dla tych, którzy decydują się na otwarcie zapadni, żadnej wyrozumiałości, a przecież sam doskonale wie, jak trudno powiedzieć „nie” systemowi – chyba że wszystkich ludzi mierzy swoją miarą niezłomnego krytyka systemu. Jest surowym moralistą – mówi im: zawsze można wybrać bunt kosztem własnego życia. Ale czy taka postawa faktycznie rozwiązuje sprawę? Czy aby na pewno anihilacja własnego życia kosztem nic nie zmieniającego buntu jest moralnie słuszniejsza?
W drugiej noweli przed dramatycznym wyborem staje młody żołnierz, który – jak wszyscy poborowi – musi wprawić się w zabijaniu, zaprowadzić skazańca na szafot i otworzyć pod nim zapadnię. Młody mężczyzna nie jest w stanie tego zrobić, przeciwstawia się systemowi, ryzykując wszystkim.
Na dobrą sprawę w tym momencie film mógłby się skończyć. Oferuje on bowiem już tylko nieistotne post scriptum do tych dwój historii, niepotrzebnie powielając te same tezy. Trzecia nowela opowiada o żołnierzu, który wykonał wyrok na skazańcu, by otrzymać trzy dni przepustki. Czwarta natomiast mogłaby być kontynuacją drugiej noweli, rozgrywającą się dwadzieścia lat później, gdy mężczyzna, który przeciwstawił się rozkazowi, zbiera żniwa swojej niezłomności.
Rasuolofowi daleko do precyzji, a przede wszystkim subtelności swojego wielkiego rodaka Ashghara Farhadiego. Nie potrafił zrobić użytku z formy filmu nowelowego, która w tym przypadku się nie sprawdziła. Znacznie lepiej by było, gdyby skupił się na najlepszej, pierwszej z historii i rozwinął ją do końca. Wyobrażałem sobie podczas seansu, że moment ujawnienia profesji bohatera nie jest zwieńczeniem, lecz tylko kulminacją. Jakże perwersyjne i druzgocące byłoby oglądanie tego banalnego oprawcy ze świadomością, czym się zajmuje. Jakże inaczej wybrzmiewałyby sceny jedzenia przez niego pizzy, weselnej zabawy i układania do spania córki. Zamiast eksperymentu na żywej tkance naszej etyki, otrzymaliśmy serię prawomyślnych lektur z morałem.
Komentarze (0)