MFF T-Mobile Nowe Horyzonty #1 – Filmy otwarcia, czyli powroty, czerwienie i koszmary

Tradycyjnie Nowe Horyzonty otwierają aż trzy filmy. W tym roku każdy z wybranych przez organizatorów tytułów reprezentował inne oblicze wrocławskiej imprezy. Głównym filmem otwarcia była „Julieta” Pedro Almodovara, udowadniająca, że selekcjonerzy mają ambicje pokazywać na festiwalu najnowsze filmy wielkich mistrzów współczesnego kina, nagradzane na najważniejszych festiwalach. Drugi – „Cmentarz wspaniałości” Apichatponga Weerasethakula, choć również podpisany przez znanego i docenianego twórcę, ujawniał „nowohoryzontową” twarz festiwalu, przez lata kojarzoną z neomodernizmem i slow cinema. Ostatni z pokazywanych pierwszego dnia filmów – „Neon Demon” Nicolasa Windinga Refna – pokazywał, że festiwal nie zamyka się na dzieła flirtujące z głównym nurtem oraz jest wierny twórcom, których dzieła były pokazywane na festiwalu zanim zaczęli być rozpoznawalni.

Julieta

Julieta, reż. Pedro Almodovar

Najnowszy film Hiszpana wypadł zdecydowanie najlepiej spośród trzech tytułów otwierających Nowe Horyzonty. Almodovar powrócił nim do tematów, postaci i emocji z najlepszych swoich filmów. „Julieta” jest także dowodem na to, że reżyser starzeje się – choć w tym przypadku nie jest to w żadnej mierze zarzut. Film utkany jest z nostalgii i autocytatów. Wydaje się wręcz rewersem jego największego sukcesu, czyli „Wszystko o mojej matce”. Tym razem jednak skupił się na rodzicu, który stara się odkryć tajemnicę swojego dziecka. Nawet w warstwie fabularnej Hiszpan cofa czas akcji do lat 80., czyli momentu, w którym zaczynał swoją filmowa przygodę. Choć na ekranie nie widać oznak „movidy”, czuć klimat obyczajowego rozprzężenia.

Tytułowa bohatera powraca do przeszłości, by ponownie zrekonstruować swoje tragiczne losy, pod wpływem nowych informacji o swojej córce, której nie widziała od wielu lat. Pisze swój pamiętnik, by lepiej zrozumieć swój błąd i decyzję córki, która porzuciła matkę na zawsze. Almodovar sięga po intensywne emocje, którym towarzyszą na ekranie wyraziste kolory – szczególnie upodobał sobie intensywną czerwień. Powraca więc do swojego rozpoznawalnego stylu, dzięki któremu osiągnął międzynarodową karierę. Kreśli również znakomite, zniuansowane, bardzo emocjonalne, sylwetki bohaterek, w które wcielają się aktorki znane z jego poprzednich filmów, ze wspaniałą Rossy de Palmą na czele.

Hiszpan świadomie operuje przesadą i kiczem. Melodramatycznie podbija napięcie, wykorzystuje wręcz telenowelowe chwyty, by wskazać na wielką rozpacz, miłość czy samotność. Ta tonowana kampowość zostaje jednak przełamana niesamowitym smutkiem oraz tajemnicą, która wyziera z fabuły. Serwowane przez Hiszpana emocje nie są w żadnej mierze puste – to nie jest postmodernistyczna zabawa kinem gatunkowym. Da się odczuć, że twórca rzeczywiście ma coś ważnego do powiedzenia. Co wcale nie było takie oczywiste w przypadku ostatnich projektów Almodovara. Nie zabawia nas frapującą historią, lecz wciąga w uczuciowy wir zagubionych bohaterów, z którymi można się utożsamić. Nie jest to powiedziane wprost, lecz można interpretować fabułę jako komentarz do rzeczywistości nieustannych przepływów – migracji, niepewności zatrudnienia i braku stabilizacji, przez które najbardziej cierpią rodziny. Współcześnie normą wydaje się mieszkanie w kilku miejscach na raz, nieprzywiązywanie wagi do zasiedlanej przestrzeni, a tym samym ludzi, z którymi się żyje. Julieta wydaje się jedną z ofiar tego nowego stylu życia.

Choć to film areligijny, a może nawet anty-religijny, to jednocześnie wydaje się być zanurzony we wschodnim mistycyzmie, gdzie wszechświatem rządzi karma, a każdego czeka taki los, na jaki zasłużył. To dość nieoczywista puenta u twórcy, który uparcie, z filmu na film, stawiał w centrum zainteresowania człowieka nowoczesnego, który wyzwolił się z okowów transcendencji.

Cmentarz-wspaniałości

Cmentarz wspaniałości, reż. Apichatpong Weerasethakul

Taj, podobnie jak Almodovar, dysponuje własnym, rozpoznawalnym stylem pisma. „Cmentarz wspaniałości” pod kilkoma względami przypomina „Julietę” – również da się w nim odnaleźć autorefleksyjne motywy i nawiązania do wcześniejszych dzieł jego autora. Tym razem jednak autocytaty są jawnie ironiczne, wręcz prześmiewcze. Taj śmieje się ze swojego realizmu magicznego, zanurzonego w lokalnej mitologii i religijności. Choć śmiało można jego najnowsze dzieło zaliczyć do tracącego na popularności slow cinema, to zaopatrzył je w subtelny i ciepły humor.

Weerasethakul wrzuca nas do wykreowanej rzeczywistości, która na pierwszy rzut oka nie odbiega od świata realnego, choć sam punkt wyjścia fabuły mógłby stanowić inspirację dla skeczu Monty Pythona. Otóż miejscem akcji jest szpital, w którym leżą żołnierze w śpiączce. Zajmują się nimi pielęgniarki i lokalne kobiety-patriotki. Jedna z nich staje się główną bohaterka opowieści, która wprowadza nas w świat lokalnych wierzeń. W naturalny sposób miesza się wyobrażone z rzeczywistym i wyśnione z prawdziwym. Świat ogarniętych snem żołnierzy przenika się z trzeźwą świadomością cierpiących na bezsenność. Taj opowiada swoją historie z dystansem i na chłodno. Oczyszcza fabułę z wszystkiego, co efektowne. Nie pokazuje na ekranie świata snów, lecz skupia na powszedniej codzienności. Uchyla jednak lufcik i daje poczuć splendor wspaniałości, którego doświadczają żołnierze, wykorzystywani w swoich snach przez byłych władców w ich pojedynkach.

Tematyka snu idzie w parze z senną atmosferą całości, która płynie nieśpiesznie – wydawałoby się, że bez celu. Choć towarzyszy jej aura humorystyczna, to wymowa filmu okazuje się pesymistyczna. Weerasethakul dowodzi, że jedyną stałą jest zmiana, dlatego igraszki losu są bez znaczenia – pałace przemienią się w lasy, a wspaniałości w cmentarze. Ta refleksja posiada w sobie coś paradoksalnego, szczególnie gdy dotyczy rzeczywistości na wskroś przeszytej wschodnim mistycyzmem, w którym centralne miejsce zajmuje przecież nieustannie mielący kołowrót reinkarnujących się dusz.

neon-demon

Neon Demon, reż. Nicolas Winding Refn

Po sukcesie „Drive’u” Refnowi najwidoczniej zaczęło się wydawać, że poznał przepis na sukces. Jest przekonany, że neonowe kolory, efektowne ujęcia, znakomita, elektroniczna muzyka oraz trochę przemocy i grozy wystarczy, by zadowolić publiczność. Drugi raz z rzędu okazało się jednak, że to nie takie proste. Choć „Neon Demon” jest o kilka klas lepsze od poprzedniego „Tylko Bóg wybacza”, daleko mu do „Drive’u”. Nowy film ogląda się z przyjemnością – słowo „ogląda” jest tu kluczowe, bo Refn koncentruje całą swoją uwagę właśnie na warstwie wizualnej. Mamy więc piękną, lecz kruchą Elle Fenning, charakterystyczne fluorescencyjne czerwienie i intensywne granaty. Dodatkowo scenografia osnuta jest dymem, a twarz bohaterki multiplikuje się we wszędobylskich lustrach. W ten sposób Refn kreuje klimat nierealności i snu. Stopniowo wprowadza nas w rzeczywistość, która z kolejnym poznanym wymiarem staje się coraz mniej realna. Niestety reżysera zawiodła pewność siebie i wręcz narcystyczne przekonanie, że za garść świecidełek uda się kupić uwagę widzów. „Neon Demon” ma coś z późnych dzieł Davida Lyncha, gdzie każde wypowiedziane słowo było należycie celebrowane, a symboliczne sceny mogły znaczyć wszystko. Film Refna można czytać na różne sposoby – jako metaforę świata mody, czy ogólnie show biznesu, jako traktat o pięknie, jako postmodernistyczną grę gatunkami, czy hołd złożony twórcom giallo. Jakkolwiek nie zinterpretowalibyśmy całości, spod efektownej fasady wychodzi jednak banał. Kilka szokujących scen i wizualnych błyskotek nie składa się jeszcze w przekonującą fabułę. Nie dodaje również filmowi intelektualnej głębi.