Wśród filmów kolejnego dnia festiwalu przewijały się podobne motywy. Twórcy zabierali nas na kolację do znajomych i opowiadali o rodzinnych konfliktach. Nie zawsze jednak z jednakowo dobrym skutkiem. Lepiej wypadło to, co nie siliło się na wystawne i radykalne kino – tryumfowała lekkość i ciepło. Dystans, humor i bezpretensjonalność ponownie okazały się kluczem do sukcesu.
Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, rez. Paolo Genovese
Włoski film lekki jak prosecco, po którym na drugi dzień pęka głowa. Starzy znajomi spotykają się na wspólnej kolacji. Ktoś rzuca pomysł, by przez wieczór wszystkie rozmowy telefoniczne, smsy i wiadomości były publiczne – dostępne dla wszystkich. Przecież nikt nie ma niczego do ukrycia… Można się domyślić, w jakim kierunku będzie podążać akcja. Drobne sekrety będą wychodzić na jaw, rozpoczną się kłótnie, wzajemne żale i nieporozumienia. I tak się dzieje, ale ta przewidywalność ani trochę nie przeszkadza, bo Genovese tak buduje napięcie, byśmy z zapartym tchem śledzili uczuciowe zawirowania par. Film przypomina swoją atmosferą miły, ciepły wieczór w gronie znajomych. Co chwila wybuchają salwy śmiechu, uszczypliwości idą w parze z autentyczną sympatią. Przyjaciele wydają się stanowić zgrany od lat zespół – do czasu, gdy z ich komórek zaczną wychodzić demony. Genovese udało się przełamać niezwykle dowcipną, bawiącą subtelnym, ciepłym humorem, komedię smutkiem i refleksją. Przecież to nie technologia czy niewinna gra spowodowała radykalną zmianę atmosfery spotkania. Film przekonująco pokazał, że fundamentem każdego związku powinno być wzajemne zaufanie, którego nie powinno się wystawiać na próbę. Kłamstwa mają krótkie nogi, ale czasem lepiej, by jak najszybciej zostały zdemaskowane, nawet jeżeli miałoby to spowodować ból, rozstanie czy deziluzję. Rzadko spotyka się filmy tak lekkie i przyjemne, które wywołują tak wielki niepokój i smutek.
Baba Vanga, reż. Aleksandra Niemczyk
Slow cinema jest w odwrocie. Minimalistyczne, antyspychologistyczne kino wolnego tempa wyczerpało swoją stylistykę. Zdarzają się jednak filmy, które potrafią kreatywnie wykorzystać spadek po tej konwencji. „Baba Vanga” do nich należy – nieśpieszna akcja i realizm zostają przełamane atmosferą snu i niepokojących wizji. Bohaterka jest postacią historyczną – jasnowidzką z Bałkanów, której udało się celnie przewidzieć wiele wydarzeń. Jej wizje są niezwykle mroczne i katastroficzne. Jednak twórcom nie zależało na ich analizie czy zgłębianiu intrygującej tajemnicy. Reżyserka skupiła się na jej cielesności, społecznej pozycji i codzienności. Nie byłoby tego filmu, gdyby nie świetna rola odtwórczyni tytułowej roli. W jej wykonaniu Baba Vanga to nieustannie zaniepokojona, drżąca niczym w ciągłej delirium kobieta, funkcjonująca w innej rzeczywistości psychicznej, gdzieś na granicy szaleństwa. Ten efekt udało się osiągnąć za pomocą minimalistycznej gry aktorskiej i pilnie śledzącej ciało aktorki kamerze. U Niemczyk sławna jasnowidzka to osoba trzymająca na swoich barkach ciężar całej ludzkości – od jej początków, aż po kres. Nie ma znaczenia, czy proroctwa Vangi się wypełnią. Są one raczej formą ostrzeżenia, stymulatorem, by ludzie zmienili swoje zachowanie, zaczęli troszczyć się o planetę i innych. Wizje stają się futurystyczną opowieścią o niepokojącym świecie, który być może nigdy nie nadejdzie. Jednak, by tak się stało, Vanga musi siać niepokój.
Knives Out, reż. Przemysław Wojcieszek
Twardogłowy narodowiec, lesbijki, wzorcowa wyborczyni Platformy Obywatelskiej i imigrantka z Ukrainy spędzają wspólny wieczór na działce znajomego. Wojcieszek chciał zrobić film doraźny – komentujący aktualne polityczne i społeczne zawirowania. Zamysł, jak najbardziej godny pochwały. Wykonanie – nie do zaakceptowania. Bohaterowie są nieprawdziwi, sztuczni, jak sposób podawania przez nich szeleszczących papierem tekstów. Są raczej figurami symbolizującymi rozpoznawalne w społeczeństwie postawy – narodowe, ksenofobiczne, egoistyczne, wykluczające. Wypadają jednak karykaturalnie, nie skłaniają do refleksji czy krytyki – niezamierzenie śmieszą, zdają się zwykłą szyderą, która sama się kompromituje. Wojcieszek jest wkurzony – jak w każdym kolejnym swoim filmie, tym razem jednak emocje wzięły górę i zademonstrował podobną postawę, które wyśmiewa. Jest jak polscy politycy, którzy językiem nienawiści ostrzegają przed językiem nienawiści innej partii. Nie wniknie się głębiej pod tkankę rzeczywistości, gdy ziejesz wściekłością. „Knives Out” nie przybliża nas do poznania przyczyn, nie prześwietla zjawisk, nie szuka lekarstwa. Jest relacją ze spotkania ludzi na wskroś podłych, którym się wydaje, że pojęli sens życia, a w rzeczywistości żyją w pustce. Inną sprawą, że film przypomina rejestrację spektaklu teatralnego. Bohaterowie przez cały czas piją alkohol, lecz bezbłędnie podają tekst, używają słów, z których na co dzień się nie korzysta. Są nieprawdziwi – takich osób nie ma, nie ma więc i ich rzeczywistości. Skonstruowany przez Wojcieszka świat nie ma niczego wspólnego ze światem, który znamy, choć tak bardzo twórcy zależało, by doskonale odtworzyć gęstniejącą atmosferę we współczesnej Polsce.
Po burzy, reż. Hirokazu Kore-eda
Kolejny bardzo dobry film pokazywany w sekcji Ale Kino+, w której znalazły się podczas tej edycji szczególnie ambitne i ciekawe tytuły. Wśród poprzednich relacji z festiwalu pojawiały się już recenzje filmów pokazywanych w jej ramach – „Cmentarza wspaniałości” i „W pionie”. Ta sekcja grupuje dzieła podpisane przez twórców szczególnie bliskich widowni Nowych Horyzontów – tych, którzy pokazywali swoje wcześniejsze, często debiutanckie filmy we Wrocławiu zanim zaczęli być rozpoznawalni. Dziś ich nazwiska stanowią ścisły trzon autorów filmowych i każde ich kolejne dzieło jest prawdziwym wydarzeniem.
Filmy Kore-edy potwierdził wysoki poziom tej sekcji. Jego filmy są wyjątkowe – opatulają jak ciepły koc i opowiadają o rzeczach najbardziej prozaicznych, a zarazem najważniejszych. Każdy kolejny film Japończyka stanowi wiwisekcję rodzinnego życia. Reżyser subtelnie portretuje uczucia łączące najbliższych, wskazuje na ich tęsknoty, miłości, wzajemne uszczypliwości i intymność relacji. Tym razem Kore-eda zrezygnował z opowiadania historii, a skupił się na bohaterach, ich emocjach, pragnieniach i potrzebach. Portretowaną rodzinę obserwujemy już po przejściu tytułowej burzy – główny bohater dostąpił podwójnej straty, rozstał się z żona i zmarł jego ojciec. Teraz stara się nie utracić syna. Nie ma tu miejsca na gwałtowne porywy serca, wielkie uczucia i melodramatyczne tony. Kore-eda stawia na realizm przepojony banałem codzienności, który przełamuje ciepłym humorem. Skromne, ale wielkie kino, w którym może się przejrzeć każdy z nas.
Wieczna poezja, reż. Alejandro Jodorowsky
Mistrz kina mistycznego, surrealnego, przepojonego niepokojącą symboliką postanowił opowiedzieć o sobie. Swoją autobiograficzną opowieść zapoczątkował „Tańcem rzeczywistości”. „Wieczna poezja” przedstawia dalsze losy tego niezwykłego twórcy – od czasu wchodzenia w wiek młodzieńczy, do wyjazdu do Paryża. Jodorowsky, jak przystało na wielkiego symbolistę kina, nie opowiada swojej biografii w klasyczny sposób. Przedstawiane wydarzenia są utrzymane w klimacie charakterystycznej wyobraźni autora. Jodorowsky estetyzuje i kreuje sceny, mieszając realne ze zmyślonym i wyobrażonym. Feeryczność przedstawienia może cieszyć oko, ale pozbawione jest tego, czym zawsze zachwycały filmy tego twórcy – surrealizmu, mistycznego ognia, odwagi bluźniercy. Awangarda zamienia się tu w farsę, przypominającą występ cyrkowca. Podobnie jest z symbolizmem, który na ekranie zamienia się w trywialną alegoryczność. Brakuje w tym szaleństwa, intelektualnego rozmachu, jakiejś tajemniczości, czy choćby niejednoznaczoności. Mimo swojej ekscentryczności film nie porywa, nie miesza w głowach, nie intryguje, raczej stanowi przewodnik po doświadczeniach, które ukształtowały znakomitego twórcę.
Komentarze (0)