Recenzja – Festiwal Polskich Filmów Fabularnych: Inni ludzie

Debiutantka, Aleksandra Terpińska, wzięła się za bary z niezwykle trudnym zadaniem: przełożyć na język obrazów niełatwy językowy świat pisarstwa Doroty Masłowskiej. Tym bardziej zadanie to było wymagające, że sens „Innych ludzi” w sporej mierze realizuje się właśnie w języku, a nie w „dzianiu się” czy bohaterach. Czy młodej twórczyni udało się wyjść z tego zadania zwycięsko?

Odpowiem od razu: połowicznie. W każdej sekundzie filmu czuć jak ważne dla twórczyni były słowa Doroty Masłowskiej. Napisane w stylistyce rapowej piosenki dialogi mają książkowy flow, płyną przez filmową Warszawę, szare blokowiska, Rossmanny, galerie handlowe i strzeżone osiedla. To na nich unosi się ekranowy świat, tworzony przez ziomka-Jezusa o twarzy Fabijańskiego i głównego bohatera – domorosłego rapera, który zmaga się z materią świata. Słowa dają tu odpowiedni sens rzeczy, konstruują wszechświaty biedy i bogactwa, połączone w ścisłym uścisku wspólnego smutku i niespełnienia. Bez nich ten świat by się rozpadł – jak to było w „Wojnie polsko-ruskiej”, nad którym pieczę trzymała niejaka Masłoska.

W tym językowym flow Terpińska naśladuje powieść. Słowa materializują bruk chodników, eleganckie apartamenty i zapaskudzony igłami z choinki dywan w mieszkaniu na blokowisku. Ale także pasażerów autobusu, pijaczków pod galerią handlową, manekiny na wystawie, którzy komentują życie bohatera. To nadmierne przywiązanie do literackiej materii ostatecznie jednak zgubiło Terpińską. Jakby zapomniała, że kino to całkiem inne medium, domagające się czegoś odmiennego od powieści. Słowa są tu nieodzowne, rapowanie i muzyka również, ale one powinny kreować świat wizualny, a zadaniem Terpińskiej powinno być znalezienie obrazowej ekwiwalencji dla rapowych fraz.

„Inni ludzie” są zaskakująco bezstylowi – dość klasycznie oświetlani i fotografowani, bez wizualnych dominant i kreatywnych pomysłów. Przede wszystkim brakuje wizualnego flow, czegoś co oddałoby w ruchu potoczystość hip-hopowych piosenek. Podczas seansu wciąż miałem w głowie film Kiriłła Sieriebriennikowa „Gorączka”, którego styl idealnie nadawałby się do zilustrowania wykreowanego przez Masłowską świata. Kamera w nim jest w ciągłym ruchu, biega za rozgorączkowanymi bohaterami w długich ujęciach. U Trepińskiej zabrakło również wyczulenia na barwy, które pozwoliły stworzyć rosyjskiemu twórcy obraz wyrazisty i sensualny, a jednocześnie stylowy. U Trepińskiej kolory nic nie znaczą. Ani nie ma szarzyzny blokowisk, metaliczności zimnych apartamentowców, ani zaskakujących rozbłysków barwnej kreatywności.

Poza kilkoma wyjątkami. Czekałem na więcej takich scen jak w siłowni, gdzie reżyserka wyszła poza literaturę ku wizualiom i oddała za ich pomocą emocje. Jeszcze w kilku innych miejscach Trepińska odnalazła pomysł na uchwycenie w obrazie kiczu naszej codzienności: w postaci mężczyzny przebranym za butelkę wina, w tańcu opętanej pożądaniem kobiety z klasy średniej, w scenie otwierającej, w której główny bohater przemierza kosmos w statku kosmicznym z kloców lego. Niestety to tylko krótkie fragmenty, wyrwane jakby z innego filmu, które nie składają się na konsekwentnie prowadzony wizualny pomysł.

Być może jeszcze gorszy dla tego filmu jest fakt, że tak pielęgnowane słowa mają poważny problem z dotarciem do uszu widzów. Jest wyraźna różnica między podawaniem wersów przez Fabijańskiego, który ma doświadczenie jako raper, a Marcina Belera, grającego główną postać, a więc nawijającego znacznie częściej. Każde słowo wychodzące z ust Fabijańskiego jest zwyczajnie słyszalne, natomiast Beler momentami bardzo bełkocze, co sprawia, że go po prostu trudno zrozumieć. Ja rozumiem, że książkowy raper nie jest mistrzem dykcji, ale tu chodzi o zwykłą zrozumiałość. Słowa wielokrotnie są zagłuszane muzyką – zresztą całkowicie niezapadającą w pamięć, a głośnością niezwykle agresywną. To sprawia, że film ogląda się bardzo trudno, a dodatkowo nie można docenić pisarskiego kunsztu Masłowskiej.

Doceniam „Innych ludzi” za coś innego – za to, że Trepińskiej udało się uchwycić smutek powieści Masłowskiej, która jest tricksterką, ironicznie rozszyfrowującą naszą kiczowatą rzeczywistość i skomplikowane ludzie dusze. Pod Rossmannami, klasowymi uprzedzeniami, autobusowymi liniami i choinek igłami, a przede wszystkim ironicznymi spojrzeniami kryje się ogromny smutek – ponadklasowy, ponadpłciowy, ponadwiekowy, na który jest tylko jedno lekarstwo wydawane bez recepty: miłość.

I to łączące wszystkich bohaterów spojrzenie na to oszalałe z samotności miasto-Polskę jest niezwykle uzdrawiające, bo dające nadzieję, że jednak jest szansa i na porozumienie, i na zmianę. Bo inni ludzie – to my.

Ocena: 6/10