Krakowski Festiwal Filmowy #3 – Na krańcach świata i rozumu

Wszystkie obejrzane trzeciego dnia filmy łączy jedno – są produkcji polskiej, lecz zostały zrealizowane daleko poza granicami kraju. Ich twórcy penetrują antypody nie tylko geograficzne, ale równie mentalne – poszukując, czy to więzi emocjonalnej z członkiem rodziny, kontaktu z metafizyką, czy wyzwolenia od krępującej racjonalności.

Dos Islas, reż. Adriana F. Castellanos

Film należy do popularnego w ostatnich latach gatunku dokumentów osobistych, sprawozdających z wydarzeń z życia autora, bądź jego bliskich. Adriana F. Castellanos koncentruje się przede wszystkim na swojej 102-letniej babci i skrywającej się w jej biografii tajemnicy. Jednak na pierwszy plan w tej poetyckiej opowieści wcale nie wychodzi sędziwa kobieta, lecz szczególna wrażliwość autorki oraz bliska relacja łącząca dwie kobiety. W kilku scenach pojawia się również trzecia – matka reżyserki, lecz jej postać zostaje zmarginalizowana, nie jest nawet łącznikiem między światem młodej dziewczyny i seniorki rodu. Dokument utwierdza w przekonaniu, że to właśnie reprezentantów co drugiego pokolenia łączą szczególne relacje, gdyż nawet ich losy wydają się do siebie bliźniaczo podobne, nie wspominając nawet o charakterach i wrażliwości. „Dos Islas” utrzymane jest w osobistym, poetyckim tonie – na pierwszy plan nie wychodzą jednak subtelne, przepełnione południowym słońcem zdjęcia czy intrygujący bohaterowie, lecz łączące ich uczucia oraz przeżywane emocje. Castellanos próbuje przeprowadzić małe, rodzinne śledztwo i wyciągnąć z zacierającej się pamięci babci powody jej przybycia przed wieloma laty z Wysp Kanaryjskich na Kubę oraz przyczyny, które skłoniły ją do pozostania tam na zawsze. Wymijające odpowiedzi babci powodują, że sekret musi na zawsze zostać tajemnicą. Jednak to nie dotarcie do jakiejś prawdy o przeszłości jest sednem tego pięknego filmu, a raczej próba sportretowania niezwykłej więzi łączącej dwie kobiety – babcię i wnuczkę.

Długa droga, reż. Weronika Mliczewska

Efektowne, pełne egzotyki i barw zdjęcia Indii, mistyczny klimat odkrywania tajemnicy i struktura podróży ku religijnemu oświeceniu – wymienione elementy, które składają się na dokument „Długa droga”, mogą stanowić zarówno jego wadę, jak i zaletę. Trudno oprzeć się urokowi kolorowych krajobrazów, a autorka umiejętnie wciąga widzów w nietypową wycieczkę ku poznaniu znajdującemu się poza racjonalnością. Z drugiej strony jednak przepełnione egzotyką zdjęcia Sebastiana Corta można uznać za efekciarskie, sprowadzające przedstawianą rzeczywistość do wakacyjnej widokówki, natomiast napuszony styl uduchowionej bohaterki bardzo szybko zaczyna zwyczajnie drażnić. „Długa droga” jest szczególnie intymnym dokumentem autobiograficznym, w którym jego autorka jedzie do Indii, by odnaleźć nieznajomą kobietę spotkaną przed dekadą w Ziemi Świętej. Jedyne co po niej pozostało, to wspomnienia, otrzymany różaniec i kilka zdjęć. Jak twierdzi Mliczewska, to wydarzenie odmieniło jej życie – choć nie tłumaczy dlaczego – więc z tego powodu postanowiła odszukać tę bliźniaczą, jak czuje, duszę. Pomysł wydaje się więcej niż intrygujący – zawsze dobrze ogląda się filmy, które przyjmują formę dochodzenia. Mniej przekonuje natomiast sama motywacja bohaterki, a zarazem reżyserki, która twierdzi, że w ten sposób chce przetestować mistyczny potencjał rzeczywistości – w jakiś sposób wystawić Boga na próbę, by sprawdzić, czy jest w stanie doświadczyć cudu. Cudem natomiast nazywa odnalezienie kobiety, którą widziała dziesięć lat temu przez dziesięć minut nie zna nawet jej imienia i nazwiska, a jedyne co o niej wie, można wyczytać ze zdjęcia – rzeczywiście brzmi jak wyzwanie, tym bardziej, że w Indiach żyje grubo ponad miliard ludzi. Dokument przyjmuje więc formę filmu religijnego, ale w jakiś perwersyjny sposób bluźnierczego, bo wypierającego wiarę potrzebą dowodu i doświadczenia choćby malutkiego cudu. Dlatego dzieło Mliczewskiej zamiast wzniecać potrzebę duchowości, zamienia się w nieświadomie zabawny, religijny kiczyk. To, co jest natomiast jego niezbywalną wartością to niesamowity potencjał ekumeniczny – Indie jawią się w nim jako religijny tygiel, gdzie pokojowo współegzystują ze sobą przedstawiciele wielu religii, a wszystkie napotykane osoby emanują przyjaźnią, dobrocią i chęcią pomocy. Rzadko można zobaczyć takie obrazki we współczesnym świecie – i właśnie ten aspekt sfotografowanej rzeczywistości ma znacznie większą moc podnoszenia na duchu niż gadki na temat mistycznego połączenia dusz i wynegocjowanych u Boga cudach.

How to Destroy Time Machines, reż. Jacek Piotr Bławut

Każdy z nas nosi w sobie wehikuł czasu. Znajduje się on w naszych głowach, pozwala przenosić się wspomnieniami w przeszłość i wybiegać planami w przyszłość. Mało kto żyje w teraźniejszości. Według bohatera dokumentu Jacka Piotra Bławuta – Jepha Jermana – ten fakt powoduje narastający w nas stres, a w konsekwencji rozliczne choroby. Trudno jest zniszczyć w sobie tę maszynę – być może jest to wręcz niemożliwe, bo wiązałoby się z porzuceniem kultury, języka i racjonalności. Ale według Jermana warto podjąć ten trud, by skupić się na osobistym doświadczeniu i chwili obecnej. Bohater dokumentu jest awangardowym muzykiem, swojego rodzaju animatorem materii nieożywionej, z której stara się wykrzesać przeróżne dźwięki. Ociera o siebie kamienie, wprawia w drżenie pióra, skrobie kijem o drzewa, rozgniata skorupiaki, uderza w skorupy ślimaków, wsłuchuje się w padający deszcz i śpiewające ptaki. Poprzez swoje dźwiękowe eksperymenty stara się stać elementem ponownie łączącym człowieka z przyrodą – potwierdzającym, że ludzie są jedynie częścią większej, naturalnej całości. Tym jednak co nas od niej oddziela jest rozum, który artysta stara się minimalizować w swojej twórczości, zbliżając się tym samym do idei surrealizmu. Dlatego stawia na to, co przypadkowe, poza racjonalne, a przy tym naturalne. Nakładając na siebie wydobyte dźwięki, komponuje docenianą na całym świecie muzykę. Bławut, widocznie zafascynowany sylwetką i filozofią artysty, portretuje go w jego „naturalnym” otoczeniu – amerykańskich ostępów – podczas pracy nad kolejnymi dźwiękami i muzycznymi kompozycjami. Wielką wagę w dokumencie mają, nie tylko dźwięki, nad którymi pieczę sprawował Radosław Ochnio, ale w równym stopniu zdjęcia Adama Palenty, stanowiące wizualny ekwiwalent warstwy muzycznej. „How to Destroy Time Machines” stanowi przykład dokumentalnego portretu artysty, w którym warstwa formalna stara się oddać ideę twórczości bohatera filmu.