Film Konopki imponuje rozmachem artystycznej wizji. „Krew Boga” to epickie, niezwykle odważne przedsięwzięcie. O przemyślanej estetyce, oparte na klarownej idei i wyjątkowo ciekawym, również ze względu na współczesne konteksty, punkcie wyjścia. Ale paradoksalnie to, co w pierwszym momencie można uznać za zalety, po chwili zaczyna przeszkadzać. „Krew Boga” to film oryginalny, na wielu poziomach zaskakujący, wręcz szalony, ale ostatecznie również niestety rozczarowujący.
Opowiada o dwójce misjonarzy, którzy w epoce głębokiego średniowiecza chrystianizują kolejne tereny Europy. Kroczą przed królem, dając lokalnym ludom szansę – na tych, którzy oprą się krzyżowi, czeka bowiem miecz. Jednak dwaj mężczyźni nie potrafią znaleźć wspólnego języka, różni ich posiadanie odmiennej wizji Chrześcijaństwa. Starszy, silniejszy, o większej władzy nie boi się sięgać po przemoc. Jest w stanie zrobić wszystko w imię Boga. Drugi natomiast na pierwszy rzut oka wydaje się słabszy, bo jego orężem jest empatia i miłość. Jeden buduje kościół z kamieni i drewna, drugi tworzy Kościół między ludźmi, których nawraca nie przemocą, lecz własną postawą. Przemoc krzyża zostaje przeciwstawiona dalekiej od ortodoksji empatii.
Na tej konfrontacji dwóch jasno wyrażonych wizji nawracania oparto konstrukcję filmu. Konopka starał się redukować przekaz z wszystkiego, co zbędne: zminimalizował dialogi, ograniczył warstwę fabularną, postacie i konflikty. Nie jest w tym jednak konsekwentny. Choć faworyzuje obraz, nie wyzbył się słowa, tworząc nawet język dla pogańskiego plemiona. Natomiast fabularna prostota niestety ostatecznie zamieniła się w prostactwo łopatologicznie wtłaczanego do głów konfliktu między głównymi bohaterami, który dominuje całą historię. Naszkicowany spór wydaje się z jednej strony nadmiernie uproszczony, a z drugiej nieautentyczny – nieoparty ani na charakterach bohaterów, zgodny z ich psychologią czy motywacjami. Szybko film grzęźnie w fabularnych mieliznach, sztucznie napędzając akcję wydumanymi konfliktami. Bohaterowie w jedną chwilę radykalizują się, sięgają po niezrozumiałe gesty i dokonują nieuzasadnionych wyborów.
Podobnie dzieje się z warstwą wizualną. Trzeba przyznać, że przedstawia się ona nader imponująco. Pełna jest paradoksów. Z jednej strony przypomina surowy realizm „Valhalla Rising” Nicolasa Windinga Refna, z drugiej dodaje średniowiecznemu krajobrazowi estetycznego blichtru. Całość utrzymana jest na wyjątkowo mocno wyeksponowanych, momentami wręcz drażniących kontrastach. Ciemność pogaństwa nie tylko walczy z jasnością monoteizmu w warstwie fabularnej, ale również w kadrze.
Twórcy dołożyli starań, by pogańska wioska przedstawiała się nader mistycznie, tajemniczo i imponująco wizualnie. Ich stroje, faktury ciał i tkanin, mroczna charakteryzacja, świetnie wykorzystane plenery, światła, błota i ogień porywają, podobnie jak innowacyjny sposób kadrowania, czy sposób prowadzenia kamery. Obraz nie tylko wprowadza nas w mistykę średniowiecza, ale również hipnotyzuje i wręcz wprowadza w stan wzniosłości, który jednak niestety dość szybko okazuje się ułudą i źródłem największego rozczarowania. Warstwa wizualna nie tylko góruje tu nad każdym innym elementem filmu, ale szybko zdradza się ze swoją sztucznością, skutecznie maskującą pustkę i faktyczny brak realizmu. Autentyzm jest tu bowiem jedynie sugerowany przez ziemiste, chłodne, kontrastowe zdjęcia, ujawniające struktury materiałów, ciał i przedmiotów. Łatwo jednak tę powierzchnię zdemaskować jako estetyczną błahostkę, tak samo fałszywą jak skrywający się pod błotną mazią pogański bożek Perun. Poganie nie są bowiem ludźmi z krwi i kośćmi, lecz zdziczałą, homogeniczną hordą pokrytą szarą gliną, zawsze filmowaną w towarzystwie tej samej mistycznej pary, dodającej tajemniczości, ale odejmującej realizmu.
W tym momencie autentyzm pryska, a na pierwszy plan wychodzi sztuczność charakteryzacji, konceptualność kostiumów czy designerski minimalizm scenografii. Z każdą kolejną sceną „Krew Boga” niebezpiecznie zbliża się do całkowicie nieudanego przedsięwzięcia Zbigniewa Libery, czyli „Walsera”. Ambitny i efektowny projekt Konopki ostatecznie na naszych oczach rozpada się. Realizm zamienia się w manierę, górujący nad fabułą obraz przestaje mieć znaczenie, a słowa niczego wartościowego nie dodają. Film pozbawiony efektownej powierzchni trąci upraszczającym banałem o starciu dobra i zła. Twórcy zapatrzeni w warstwę wizualna zapomnieli nadać całości odpowiedniej narracyjnej konstrukcji, która mogłaby tę historię udźwignąć.
Z pewnością warto docenić rozmach wizji Konopki i aktualny, polityczny komentarz podejmujący problem konfrontacji różnych sposobów myślenia, kulturowych wojen, wzajemnego niezrozumienia i zaślepienia na inność. Ambitnym było również umieszczenie czasu akcji w średniowieczu. Szkoda jednak, że tym ciekawym pomysłom i rozważaniom w pełni wybrzmieć przeszkodziły zarówno nadmierna fabularna prostota, jak i nadmierne wizualne bogactwo.
Komentarze (0)