Premiera tygodnia – „Kler”: A kto jest bez winy…

„Kler” wzbudził kontrowersje jeszcze zanim ktokolwiek go obejrzał. Każda z grup miała o nim własne mniemanie. Zwolennicy liczyli na ostry atak na Kościół, przeciwnicy natomiast widzieli w nim dzieło bezpardonowo antyklerykalne. Smarzowski jednak już wcześniejszymi swoimi filmami dowiódł, że nie tworzy na polityczne zamówienie i daleki jest od jednoznacznych sądów. Tak samo jest z „Klerem”, który dla wielu będzie rozczarowujący.

Zachwycą się jednak nim ci, którzy szukają kina nieślizgającego się po powierzchni sensacji. „Kler” jest bowiem filmem niezwykle bolesnym, trudnym do jednoznacznego uchwycenia i ocenienia – jak rzeczywistość, o której opowiada. Daleki jest od uproszczeń, pustych oskarżeń, a przede wszystkim szyderstwa. Nikogo nie atakuje, a już najmniej Kościół. Widzi w nim raczej instytucję, która zaciekle i bezpardonowo walczy o swoje interesy – ale dokładnie w taki sam sposób jak politycy, media czy wielkie korporacje.

Na dobrą sprawę to mógłby być film o świeckich, a nie duchownych. Smarzowski ani nie dodaje im świętości, ani nie daje taryfy ulgowej ze względu na święcenia. Widzi w nich ludzi dokładnie takich samych jak my – słabych, grzesznych, upadających, ale również skorych do miłosierdzia, wybaczenia i sprawiedliwości. W losach trzech księży – alkoholika romansującego z parafianką, oskarżonego o pedofilię i robiącego karierę w kurii – w pierwszej kolejności szuka kategorii winy, a następnie stara się odnaleźć karę i sprawiedliwość. Nie zawsze je znajduje, dlatego niespodziewanie dla wielu stawia na przebaczenie i miłosierdzie – cnoty czysto chrześcijańskie. Te jednak nie zwalniają katów przed stanięciem w prawdzie.

Niestety nie obyło się bez wad – są one jednak natury czysto filmowej, konstrukcyjnej. Dwa równolegle prowadzone wątki na końcu łączą się, czego nie można powiedzieć o trzecim, który przez to sprawia wrażenie niepotrzebnego. Czuć również wyraźną dysproporcję między pierwszą, a drugą połową filmu. Pierwszej znacznie bliżej do sowizdrzalskiego zwiastuna, a krytyka Kościoła wypada w niej płytko i nieprzekonująco. Na szczęście druga połowa zmazuje te grzechy i rekompensuje lekkie poczucie zażenowania.

Smarzowski – jak na głównego moralistę polskiego kina przystało – tworzy kino dyskomfortu. Każe nam wszystkim wykonać rachunek sumienia i przejrzeć się w stworzonych postaciach. Bo to wcale nie jest film o Kościele – lecz o nas wszystkich. Nie podobać się może tylko tym, którzy nie dostrzegają w sobie grzechu i słabości. Nie stoją po stronie prawdy, miłosierdzia i przebaczenia. A kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem – w Smarzowskiego.

Ocena: 7/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.