Premiera tygodnia – „Atomic Blonde”: Blond Bond?

Doczekaliśmy się kobiecej wersji Ghostbusters, kobietą został Doctor Who, wielu również marzy o Gillian Anderson w roli Jamesa Bonda. Można dyskutować, czy to dobry trend w światowej popkulturze, natomiast nie ma wątpliwości, że tworzenie nowych bohaterów o niewieścich twarzach jest potrzebne i przyciąga do kin rzesze, nie tylko kobiecych widzów, czego dowiodła ostatnio Wonder Woman. Osłodzić oczekiwanie tym wszystkim, którzy marzą o Bondzie w spódnicy, miała blondwłosa i przy tym śmiertelnie niebezpieczna bohaterka „Atomic Blonde”. Czy spełniła pokładane w niej oczekiwania?

Zdecydowanie lepszym pomysłem od mielenia dobrze znanych postaci w popkulturowym maglu, zmieniania im płci, koloru skóry czy tożsamości, jest tworzenie nowych bohaterów, światów i franczyz. Dlatego pomysł na „Atomic Blonde” od razu przypadł mi do gustu. Oczywiście trzeba zauważyć, że czym innym jest stworzenie nowej, kobiecej bohaterki, a czym innym obsadzenie kobiety w roli Bonda – społeczny i kulturowy rezonans tych dwóch wydarzeń byłby absolutnie nieporównywalny. Niemniej, obsadzenie Charlize Theron w roli superagentki, która celnymi kopniakami mierzy się z dybiącymi na jej życie mężczyznami i posiada własną tożsamość i nawyki alkoholowe, wydaje się być czymś bardziej inspirującym i ambitnym, niż gdyby ta sama aktorka, czy jakakolwiek inna, zamawiała dobrze znany wstrząśnięty, niezmieszany gin z Martini.

Trzeba więc zaliczyć do zalet fakt, że opowieść o blond piękności Lorraine Broughton, tworzy malutki, ale własny kinematograficzny wszechświat, choć należy zauważyć, że twórcy zadbali o to, by porównań z Bondem nie zabrakło. Broughton nie jest taką elegantką jak James, ale przynależy do tej samej agencji szpiegowskiej. Niekoniecznie lubuje się w luksusowych samochodach, ale jest równie wierna swojemu ulubionemu drinkowi, itp., itd. Choć twórcy mieli sporo ciekawych pomysłów i włożyli dużo energii, by stworzyć na ekranie nową kinematograficzną jakość, to ciągłe stanie w rozkroku między oryginalnością, a naśladownictwem zaważyło niestety na ostatecznym efekcie, który znajduje się nieco poniżej oczekiwań.

W blond-bohaterce, która dostaje w przeddzień zburzenia muru zadanie zdobycia w Berlinie tajnej listy aktywnych agentów, jest więcej z Johna Wicka niż z Bonda – mniej elegancji i wyrafinowania, więcej staroświeckiego umiłowania do mordobicia. Szkoda, że twórcy nie skupili się na tym wymiarze tożsamości bohaterki, lecz zamiast tego wrzucili ją w sam środek wielkiej szpiegowskiej intrygi. Tak skonstruowana bohaterka znacznie lepiej sprawdziłaby się w stylizowanym kinie akcji, niż w opowieści o rywalizujących ze sobą agencjach wywiadowczych. Jeżeli twórcom zależało na pozostawieniu konwencji, w której utrzymany był komiks, stanowiący pierwowzór filmu, to rozpisaną intrygę mogli potraktować pretekstowo – jako fabularną nić i źródło klimatu.

Twórcy postanowili pójść inną drogą i rozpisali pełnoprawną fabułę o czterech różnych agencjach wywiadowczych, walczących ze sobą o wpływy w przeddzień zakończenia zimnej wojny. Rzeczywiście, Berlin końca lat 80. nadaje się na scenografię dla pełnokrwistego kina szpiegowskiego jak żadne inne miasto na świecie. Jednak „Atomic Blonde” takim filmem nie jest – właśnie z powodu wątłej fabuły, która nie wciąga swoją intrygą, nie wzbudza chęci zgłębienia tajemnic bohaterów i kibicowania im w kluczowych momentach. Największym problemem filmu Davida Leitcha jest słaby scenariusz, którego osią jest poszukiwanie podwójnego agenta wśród pracowników MI6. Ostateczne rozstrzygnięcia są zbyt przewidywalne, a bohaterowie zarysowani zbyt cienką kreską, by nas przejąć. W pewnym momencie w ogóle przestajemy odczuwać potrzebę śledzenia zwrotów akcji i orientowania się, kto jest po której stronie zimnowojennej barykady.

Dzieje się tak również z tego powodu, że całkowicie satysfakcjonujące jest śledzenie samej warstwy formalnej dzieła, słuchanie ejtisowych przebojów, stanowiących świetną ścieżkę dźwiękową, tropienie pracy kamery, oglądanie pojedynków bohaterki z kolejnymi przeciwnikami czy po prostu chłonięcie klimatu przełomu unoszącego się nad Berlinem. „Atomic Blonde” jest znacznie bardziej intrygujące w swojej wizualno-audialnej warstwie niż w fabularnej. Majstersztykiem jest kilkunastominutowa scena niezwykle efektownego i dynamicznego pojedynku bohaterki z całą grupą agentów KGB, nakręcona w jednym, długim ujęciu. Innych, równie zaskakujących scen – jak choćby rozgrywającej się podczas seansu „Stalkera” w jednym z berlińskich kin – jest więcej i naprawdę potrafią zachwycić neonowymi barwami, choreografią scen walki, pomysłową inscenizacją i wizualnymi rozwiązaniami. W jednej można się nawet doszukać inspiracji niedawnymi czarnymi protestami, mającymi miejsce na ulicach polskich miast.

Główna bohaterka miała być odpowiedzią na zmaskulinizowaną kulturę popularną, kobiecą atomówką, która rozsadzi męskie kino akcji – bohaterką, która będzie zabijała mężczyzn i kochała się z kobietami. Niestety przy tak zarysowanej fabule nie była w stanie całkowicie wybić się na płciową niepodległość. Przez moment była szansa, by przedstawiła się jako autentycznie niezależna kobieta, która toczy z mężczyznami swoje własne porachunki, lecz przy takiej puencie całkowicie niewiarygodnie wypadłby wątek szpiegowski. Natomiast przy wpisaniu „Atomówki” w koleiny agencyjnych zależności, musiała się zgodzić na męskie zwierzchnictwo. I tak źle, i tak niedobrze.

Czy „Atomic Blonde” to damska wersja Bonda? Absolutnie nie – znacznie bliżej jej do Johna Wicka czy nawet bohaterów filmów Nicolasa Windinga Refna (przez neonową stylistykę). Niestety twórcy bardzo chcieli, by skojarzeń z Bondem nie brakowało – i to okazało się pułapką. Chętniej zobaczyłbym blondwłosą Lorraine Broughton jako samotną mścicielkę, skrytobójczynię czy kobietę zmuszoną do wytoczenia wojny mężczyznom, niż agentkę na siłę próbującą wpisać się w konwencję kina szpiegowskiego.

Ocena: 6/10

Film obejrzałem w Cinema City, tutaj możecie zarezerwować swój seans.