Piąty dzień festiwalu przyniósł premierę jednego z najbardziej wyczekiwanych filmów dokumentalnych tej edycji krakowskiej imprezy – „Opery o Polsce” Piotra Stasika. Dokument z pewnością rozpali gorące dyskusje – zarówno na temat sposobu przedstawienia Polski, jak i wartość artystyczną. Jednak w jednym bloku z nim był pokazywany jeszcze jeden polski film, który bierze udział w konkursie międzynarodowym, również bardzo ciekawy „Desert Coffee” Michaela Lypinskiego. Stawkę filmów wartych wspomnienia już tradycyjnie w tym roku zamyka krótka fabuła. Tym razem jest to nietypowa komedia podszyta kinem religijnym, czyli „Totalna harmonia”.
Desert Coffee, reż. Michael Lypinski
Na kalifornijskiej pustyni mieszka niewielka społeczność, która ochrzciła kilka starych przyczep kempingowych mianem Slab City. To znajdujące się pośrodku niczego miasteczko kieruje się szczególnymi zasadami i przyciąga równie szczególnych ludzi. Wśród mieszkańców są społeczne odrzutki, autsajderzy, miłośnicy nieskrępowanej wolności, ale również alkoholicy, ćpuny i kryminaliści. Lypinski nie patrzy na nich jak na eksponaty z wystawy osobliwości, lecz jest widocznie nimi zafascynowany, dlatego stara się dojrzeć w nich zarówno to, co oryginalne, jak i to, co czyni z nich wyjątkową wspólnotę. Autorski stosunek do przedstawianej rzeczywistości przypomina sposób patrzenia na świat jednego z głównych bohaterów – właściciela miejsca, gdzie pija się tytułową kawę. Jest przywiązany do swojej małej wspólnoty, zorganizował nawet przestrzeń, w której zacieśniają się sąsiedzkie więzi, ale przy całej swojej sympatii nie pozostaje wobec Slab City bezkrytyczny. Przez mniej więcej połowę trwania filmu dokumentowany świat wydaje się zrealizowaną utopią – no może niekoniecznie dla tych, którzy nie tolerują wysokich temperatur. Jednak prawda okazuje się znacznie bardziej złożona. I choć autorzy dokumentu ewidentnie sympatyzują zarówno z ideą nieskrępowanej wolności, odrzucenia jarzma kapitalistycznej logiki, jak i bohaterami, to nie ukrywają przed widzami czarnych stron życia na pustyni. „Desert Coffee” to przykład dokumentu, w którym autor nie ujawnia się bezpośrednio, ale da się wyczuć jego ciekawość względem obserwowanego świata. Lypinskiemu udało się dodatkowo połączyć empatię, krytycyzm i niekrytą fascynację z intrygującą stroną wizualną. To dokument przemyślany, estetycznie dopracowany, intrygujący ze względu na swój temat i rzetelnie sprawozdający z blasków i cieni życia w miejscu, gdzie niejeden z nas niejednokrotnie chciałby uciec.
Opera o Polsce, reż. Piotr Stasik
Polska utknęła w błędnym kole romantyzmu. Znajduje się gdzieś między obrzędami kultury tradycyjnej, a pustymi religijnymi gestami, wystawianymi do oglądania. Między obłędem mesjanizmu, a obłędem ksenofobi. Między Kościołem, bogatymi świątyniami, a rozkawałkowanym na relikwie Papieżem. Polska to ukrzyżowany orzeł, który da się ukatrupić, zrujnować, pogrzebać i podeptać, by nie zostać zapomnianym, by cierpieć i nurzać się we własnej rozpaczy. Polska to brzózki, wierzby i pola malowane zbożem rozmaitem. Polska to Polska B, C i D. Polska to polskość fundowana na strachu wobec innego, strachu przed własną niemocą i przeciętnością. Polska jest oszukana przez Zachód, Polska jest oszukana przez Wschód, Polska jest oszukana przez Polaków. Polska z filmu Piotra Stasika choruje na Polskę – objawy są jednoznaczne: ekskluzywność, bezmyślność, bezrefleksyjna tradycyjność, strach, mania wielkości, lenistwo. „Opera o Polsce” jest głośnym, jednoznacznym i interwencjonistycznym głosem na temat nie tylko Polski, polskości i Polaków, ale przede wszystkim obecnych nastrojów społecznych, napięć, klimatu politycznego, ale również wyrazem strachu konkretnej warstwy społecznej, zaniepokojonej obserwowanym stanem rzeczy. Dokument Stasika to niezwykle mocny, autorski, zdecydowany i bezkompromisowy głos w dyskusji na temat stanu naszej kultury – zarówno jej źródeł, historii, jak i teraźniejszości. Trudno odmówić mu odwagi, która posiada jednak swoją cenę. Nie trudno dopatrzeć się w nim najważniejszych artystycznych inspiracji. Patronem tego filmu jest z pewnością Wojciech Wiszniewski, czyli mistrz dokumentu kreacyjnego, śmiało wykraczającego poza to, co przyjmuje się za klasyczny dokumentalizm. Wiszniewski stawiał swoich bohaterów przed kamerą, organizował kadry, pisał teksty, wymyślał nawet postacie, którym tworzył życiorysy i dialogi. Był w tym jednak niezwykle zdyscyplinowany, nie chciał mówić zbyt wiele, z wyjątkiem być może jednego filmu, do którego najbliżej „Operze o Polsce”, czyli „Elementarza”. W krótkiej etiudzie rozprawiał się z polskością i PRL-owską rzeczywistością, którą traktował jednak wieloaspektowo. Stasik natomiast założył na współczesność filtr, który spowodował, że z Polski wyparowały wielkie miasta, postępująca modernizacja i fragmentaryzacja. Stasik tak bardzo boi się esencjalnej, twardej, ekskluzywnej tożsamości Polaków, że przypadkowo dokonał jej umocnienia. Trudno odmówić stworzonemu przez niego obrazowi sugestywności. Niemal uwierzyłem, że Polska z jego filmu to jedyna, jaka istnieje. Tak jednak nie jest i mam wrażenie, że Stasik zdaje sobie z tego sprawę, przecież sam siebie sytuuje w opozycji wobec tego, co pokazuje – wobec pielgrzymek, dewocji, cepelii i kiczu licheńskiego. A jeżeli on jest, to są przecież i inni. Jest i Polska A, o której milczy – posiadająca swoje własne grzechy. Jednak pompatyczność, bezkompromisowość, podniosłość i zdecydowanie są usprawiedliwione, gdyż były świadomie od początku wpisane w koncepcję tego przedsięwzięcia. Nie bez powodu film posiada strukturę opery – z librettem i muzyczna oprawą – rządzącą się własnymi prawami, które Stasik starał się przenieść na formę dokumentu. Czy mu się to udało? To dyskusyjne, lecz z pewnością „Opera o Polsce” to projekt niezwykle ambitny, artystycznie ponadprzeciętny, wieloaspektowy, skłaniający do polemiki, celowo drażniący, może nawet świadomie odrażający – pobudzający do myślenia o fundamentach i fundamentalizmie, o tym, co definiuje narodową wspólnotę i co podważa jej wagę. Dokument zadaje mnóstwo pytań, które nie padają wprost, lecz ukazywane obrazy do nich prowokują. Film stanowi intelektualne wyzwanie, drażni swoimi przeinaczeniami, dosadnością, bezceremonialnością i wybiórczością. Dawno nie było w polskim dokumencie tak mocnego, autorskiego manifestu na tematy zarówno współczesne, doraźne, polityczne, a jednocześnie uniwersalne i fundamentalne – tłumaczące teraźniejszość przez szersze kulturowe konteksty. Można tego filmu nie lubić, można się z nim spierać, ale wtedy właśnie potwierdzi się jego wielkość, która tkwi w mąceniu w czystej, nienaruszonej i zbyt dobrze czującej się we własnym sosie, utkwionej w pułapce błędnego koła polskości. Piotr Stasik przypomniał, jak wielkie możliwości tkwią w dokumencie. Choćby za to należą mu się gratulacje.
Totalna harmonia, reż. Roman Jarosz
Komedia o umieraniu i nie do końca udanej próbie nawrócenia? Czemu nie! „Totalna harmonia” próbuje opowiedzieć w nieortodoksyjny, a zarazem dowcipny, lecz niepozbawiony tonów refleksyjnych, sposób o rzeczach fundamentalnych i ostatecznych. I udaje jej się to, choć niekoniecznie wykracza przy tym poza banalne prawdy i oczywistości. Jednak sposób podjęcia tematu i oryginalność formy sprawiają, że ta krótka fabuła bawi, daje do myślenia i zaskakuje. Bohaterem jest etatowy kontrabasista, który podczas koncertu przeżywa śmierć kliniczną. W jej trakcie spotyka się z wysoką, niebiańską komisją, złożoną z największych kompozytorów. By dostać się do muzycznego nieba trzeba zebrać odpowiednią ilość like’ów, share’ów i odtworzeń na „Soulbooku”, no i zaliczyć co najmniej pięć przykazań. To graniczne doświadczenie wywraca do góry nogami życie mężczyzny, na co nie jest przygotowane jego otoczenie, które nie chce nagle rezygnować z łamania swoich ulubionych bożych zakazów. W ten sposób, starając się żyć „jak Bóg przykazał”, bohater zniechęca do siebie najbliższych. Czy przyniesie mu to w dalszej perspektywie „totalną harmonię”? Twórca najprawdopodobniej ma na ten temat swoje zdanie, ale się z nim specjalnie nie obnosi.
Komentarze (0)