Krakowski Festiwal Filmowy – polskie krótkie metraże, cz. 3

Śmierć, odchodzenie, katastrofa, apokalipsa, koniec. Wokół tych tematów krążą filmy omawianych filmów w trzeciej odsłonie przeglądu polskich krótkich metraży. Tak się złożyło, że wśród pięciu filmów aż cztery to animacje i jeden dokument.

Tego nie robi się kotu, reż. Jan Gębski

„Co ma począć kot w pustym mieszkaniu?” zastanawiała się niegdyś Wisława Szymborska. Podobne pytanie zadaje Jan Gębski, który wykorzystał koncept poetki, by opowiedzieć o odchodzeniu – rekonfiguracji świata, który był i nagle się skończył. Tym razem pokazuje świat jeszcze przed katastrofą, jakby symulował pracę pamięci tytułowego kota.

Kamera Gębskiego a to wskakuje na blat w kuchni, a to sunie na jeszcze nie obrażonych łapkach po podłodze korytarza, a gdy zapragnie towarzystwa, jednym susem wpada wprost w gazetę czytaną przez starszą panią. Gębski eksploruje mały świat kota i jego towarzyszki. Spogląda w przyjazne oczy kobiety, gdy ta figluje ze swoim ulubieńcem, który jako jedyny towarzyszy jej w ostatnich dniach życia. A przede wszystkim słucha. A dzięki temu i my.

Właścicielka kota wspomina młodość, pokazuje skarbiec, w którym trzyma mleczne zęby swoich dzieci, które teraz są już dobrze po siedemdziesiątce. Przegląda gazetę, w której, dziwnym trafem, najbardziej jej uwagę przykuwają nekrologi. To pod ich wpływem wspomina o śmierci, która być może czyha tuż za rogiem. Ale jeszcze nie teraz.

Gębski nie nakręcił filmu o odchodzeniu, a o trwaniu. Choć pod koniec otrzymujemy informację, że bohaterka niedawno zmarła, a kot trafił w ręce jej prawnuczki, to jednak zasadnicza część filmu opowiada o codzienności staruszki i jej wiernego kompana. Symulowanie perspektywy kota sprawia, że tracimy dystans, stajemy się domownikami. Dzięki temu Gębski unika banału dyskutowania o śmierci z kobietą, która jej oczekuje. Raczej celebruje życie, uśmiech, zadowolenie, codzienność. To wszystko za czym tęsknić będzie kot, beznadziejnie szukając oznak dawnego życia.

Ocena: 6/10

To nie będzie film festiwalowy, reż. Julia Orlik

No i cóż, nie udało się. Miał nie być, a jest. Autorka prawdopodobnie nie będzie z tego powodu zadowolona, bo a nuż znowu dostanie jakąś nagrodę i będzie musiała nagrać podziękowania. Niestety, bycie utalentowaną, zabawną i kreatywną animatorką to nie sielanka. Nikt nie obiecywał, że będzie lekko.

Za to lekko jest podczas seansu „niefestiwalowego” filmu. Orlik nakręciła autobiograficzną i jednocześnie autotematyczną animację, którą ze wszech miar trudno porównywać z jej poprzednim dziełem – „Jestem tutaj”. Poprzednio nakręciła animację nieanimacyjną, bo o ile ten rodzaj filmowy określa ruch, tak u niej ruch był niemal całkowicie usunięty. Świetnie łączyło się to z tematem – powolnym odchodzeniem. Tym razem jest zupełnie inaczej – dynamicznie, ironicznie, prześmiewczo i z pełnią życia.

Film narodził się z refleksji, że autorka kończy studia, przygotowuje film dyplomowy i przed nią ostatnie wakacje w rodzinnym domu. Wakacje, które spędza w piwnicy zamiast z bliskimi. Chce być z nimi, kręcąc choćby film o nich. Ale ślęczenie godzinami nad home movies i tonami albumów ze zdjęciami nie daje pożądanego efektu. Nic nie zastąpi prawdziwego kontaktu z żywymi ludźmi.

„To nie jest film festiwalowy” jest ponownie dyskusją z formą animacji, a na dodatek w ogóle z profesją animatora i filmowca, który, wydawałoby się, powinien dążyć do kolejnych sukcesów. Orlik jednak wykonuje gest tyleż ryzykowny, co niezbędny. Stawia na szali swoje studia i postanawia postawić na rodzinę. Na ile w tym pozy, na ile gry – trudno oszacować. Ale emocje, śmiechy i uczucia, które są między członkami jej rodziny zdają się autentyczne, a emanujące z filmu ciepło prawdziwie potrafi ogrzać nasze serca. Co nie znaczy przecież, że film nakręcił się sam. Nieprawdą jest też, że wyszedł z tego film niefestiwalowy.

Ocena: 6/10

Slow Light, reż. Kijek/Adamski

Duet Kijek/Adamski nakręcił film o pamięci. A może raczej o życiu przeszłością. Jaki plastyczny ekwiwalent można znaleźć, by podjąć ten temat w krótkiej animacji? Z inspiracją przyszły gwiazdy, które są oddalone od Ziemi tak bardzo, że ich światło dociera z ogromnym opóźnieniem – tak ogromnym, że wiele z nich może już nie istnieć, gdy my je widzimy.

Z podobną przypadłością zmaga się bohater „Slow Light”. Pierwsze 7 lat życia spędził w ciemnościach, będąc niewidomym. Nagle, po tym czasie, czerń się rozerwała i światło zaczęło razić w oczy. Lekarze orzekli – gęstość oka chłopca jest tak duża, że światło przenika przez nie aż 7 lat. Bohater widzi więc rzeczy, które wydarzyły się dawno temu.

To jednocześnie przekleństwo i błogosławieństwo. Może bowiem jeszcze przez siedem lat widzieć swoją zmarłą matkę, ale też dopiero po siedmiu latach będzie mógł ujrzeć partnerkę, gdy ta już dawno przestanie nią być. Punkt wyjścia animacji jest więc wyjątkowo kreatywny i oryginalny, tym bardziej, że parze animatorów udało się znaleźć wizualny sposób, by tę niedogodność bohatera zobrazować. Ich animacja łączy metodę wycinanki z ruchem przedmiotu. Jest tu też miejsce na rysunek. W ten sposób powstaje subtelna gradacja planów, które stają się też nietypową linią chronologiczną. To, co dzieje się obecnie – jest przedstawione za pomocą wypukłych, kolorowych obiektów – wycinanek, klocków. Przeszłość oddana jest natomiast szarym, wyblakłym rysunkiem, znajdującym się jakby w tle każdej ze scen. Dzięki temu twórcom udało się oddać i przeszłościowy charakter wspomnień i ich, paradoksalną, nieustanną obecność.

Ta wizualna gra, kreatywność konceptu i niebanalność fabuły jest, rzecz jasna, jedynie wyjątkowym sposobem opowiedzenia o tym, co dotyka nas wszystkich – także tych, u których gęstość oka jest całkiem w porządku. Żyjemy w czasie przeszłym – czy tego chcemy, czy nie. I wszystko jest w porządku, dopóki nie przesłoni nam ona całkowicie teraźniejszości. Film można uznać za pochwałę tu i teraz, czerpania z życia pełnymi garściami – cieszenia się tym, co mamy, bo za chwilę to również stanie się przeszłością. A przeszłość to tylko ułuda.

Ocena: 7/10

A Brief History of Us, reż. Etgar Keret

Najpierw byliśmy komórką, potem amebą, następnie zamieniliśmy się w jaszczurki i weszliśmy na drzewa. Kolejne kroki były łatwiejsze – zaczęliśmy mówić i oglądać dużo telewizji. Tak zaczyna swój film pisarz Etgar Keret, który nakręcił niezwykle przejmującą, choć króciutką, animację streszczającą całe życie pewnej pary, wpisane w fazy ludzkiej ewolucji. Keret wie, że jego historia nie jest wyjątkowa. Że wydarzała się miliony razy i być może stanowi o kondycji człowieczej natury. Tym bardziej rozpisane przez niego prawa brzmią gorzko i przejmująco.

Przez lata, długie jak wieki, brnie przed siebie człekokształtny obiekt, będący nietypową krzyżówką kobiety i mężczyzny. Kochają się, pożerają, wspierają, rodzą dziecko, niosą jeden drugiego. Trudno o lepszy sposób oddania związku przy użyciu jedynie cienkiej kreski kreślarskiego piórka szkicowanej rozedrganą ręką. Ciągłemu ruchowi nieubłaganej ewolucji związku towarzyszy nieustanny komentarz. Potoczysta fraza komentuje kolejne fazy wspólnego życia. To bycie razem, nierozerwane funkcjonowanie niczym jeden organizm, podkreślane jest ciągłym używaniem liczby mnogiej. Język ma tu do odegrania szczególną rolę. Bo gdy straci rytm, przystopuje, wybije z oczywistości mnogiej formy, przeszyje zimnem, grozą, pustką.

Bo ostatecznie to film nie o życiu, zmianie i parciu do przodu, lecz o końcu. Ten przyjść być może musi, choć z punktu widzenia ewolucji koniec wydaje się niemożliwy. Koniec znaczy zatrzymanie się w pędzie, otrzeźwienie, zdanie sobie sprawy z własnej kondycji i tego, co naprawdę ważne. To także śmierć. Choć raczej metaforyczna. Keretowi udało się to wszystko pomieścić w sześciominutowej, minimalistycznej animacji, pośpiesznie szkicowanej piórkiem, której forma wydaje się idealnie oddawać płynięcie z nurtem życia – dążenie ku śmierci.

Ocena: 7/10

Figury niemożliwe i inne historie I, reż. Marta Pajek

Zaczyna się od wielkiego wybuchu. Następnie animatorka zabiera nas w podróż przez miliony lat, widzimy kształtujące się formy życia, wirujące w przestrzeni przedmioty, przez chwilę też ludzi, którzy, nieświadomi swojej ulotności, siłują się z materią. Historia wyhamowuje u progu końca. Gdy słyszymy „i w końcu oni zniknęli. I zostaliśmy tylko my”. To głos staruszki, którą za moment zobaczymy. Kim byli oni, kim jesteśmy my? To kluczowe pytania, na które niekoniecznie znajdziemy odpowiedzi.

W tym tkwi siła tego dzieła, a także poprzednich części „Figur niemożliwych”, które ułożyły się w nietypową, achronologiczną (mickiewiczowską?) trylogię. Może się w nich zdarzyć wszystko, paradoksy okazują się aksjomatami, nieprawdopodobieństwa wydarzają się na naszych oczach, a figury niemożliwe materializują. To wszystko, oczywiście, jest zasługą medium – animacji – która ma to do siebie, że potrafi powoływać do życia najbardziej nieprawdopodobne światy, które istnieją w zawieszeniu między potencjami, sensami, interpretacjami. Tak samo jest i tym razem.

Kobieta, błąkająca się po pustym, postapokaliptycznym mieście przyszłości, być może jest figurą końca. Albo po prostu starości – zarówno jednostkowej, jak i wspólnotowej. Być może „my” to kobiety, które uchowały się w świecie, z którego wyparowali mężczyźni. A może to starcy, którzy opłakują ludzkość, która nie ma w sobie już młodości. Matka, wspominająca dzieci, które odeszły? A może „my” to tak naprawdę „ja”, które nie chce dopuścić myśli, że pozostało samo. A może „my” to jednoczesne teraz i kiedyś? Obecność i przeszłość, które materializują się w starym ciele i pamięci o młodości?

Nie ma sensu szukać jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, bo „Figury niemożliwe I” to po prostu opowieść o świadomości nieuniknionej straty. Straty gorzkiej i przejmującej, odczuwanej przez bohaterkę – starszą kobietę, stylizowaną na matronę, w futrze i mocnym makijażu, który jest jedynym akcentem kolorystycznym w tej pięknej, czarno-białej rysunkowej animacji. Smutek jest w jej wspomnieniach, w jej sennym łażeniu po mieście, gdzie pozostały tylko martwe manekiny, odtwarzające figury znanych rzeźb symbolizujących minioną ludzkość. Jeszcze więcej jest jej w finałowej piosence o „kwiatach z tamtych lat, które odeszły”, popisowo śpiewanej, załamującym się od żalu, głosem Anny Polony.

Ostatecznie okazuje się więc, że wszystkie możliwe odpowiedzi były prawdziwe. Bo wraz z jednostkową śmiercią odchodzi cała ludzkość.

Ocena: 7/10

Redakcja językowa: Anna Holeksa.