Lata 70., Leningrad. Właśnie skończył się czas odwilży, a władza pod przewodnictwem Breżniewa ponownie przykręca śrubę. Ma to również swoje przełożenie na funkcjonowanie artystów, którym obcięto możliwości publikowania. German opowiedział o tym momencie w historii Związku Radzieckiego przez pryzmat kilku dni z życia tytułowego pisarza – Dowłatowa.
Ale biografia tego akurat twórcy jest tylko pretekstem, by stworzyć znacznie szerszą panoramę ówczesnej bohemy artystycznej. Należą do niej pisarze, malarze, poeci, piosenkarze, wszyscy, których władza skazała nawet nie tyle na życie w podziemiu, co na kompletną wegetację. Refrenowo bowiem powracają sceny z wydawnictwa, które wciąż odrzuca kolejne rękopisy wszystkich pisarzy, niechcących pisać „pozytywnych” powieści o budowniczych metra czy wydobywcach ropy.
Jednak w „Dowłatowie” liczy się nie tyle historyczny komentarz, co artystyczne, wysmakowane opracowanie strony wizualnej, za którą w sporej mierze odpowiedzialny był Łukasz Żal. German za wszelką cenę chciał pokazać ówczesny Sankt Petersburg jako miasto brzydkie, wręcz piekielne. Ogranicza paletę barw do zgniłych żółci i błotnistych szarości, ścieśnia kadry, by ludzie tłoczyli się w nich tak samo jak robią to w przeludnionych mieszkaniach. Cały czas panuje tu listopadowa szaruga, świetnie korespondująca z równie nieciekawą sytuacją życiową bohaterów.
„Dowłatowa” trudno nie docenić za rozmach myśli, artystyczną konsekwencję i oryginalne spojrzenie. Ale film wymaga sporego zaangażowania i uwagi. Stawia opór nie mniejszy niż radzieccy redaktorzy, niedopuszczający do druku kolejne teksty. Dzieło Germana nie jest klasycznym filmem biograficznym, a raczej dziełem, którego głównym celem jest oddanie dzięki środkom filmowym wyjątkowej atmosfery czasów.
Komentarze (0)