Recenzja – Nowe Horyzonty: Zola

Wszystko zaczęło się od pewnego wpisu na Twitterze, w którym użytkowniczka o pseudonimie Zola opisała pewne zdarzenie, które ją spotkało. Jest w niej miejsce dla erotycznych tancerek, płatnego seksu, podejrzanych alfonsów, domorosłych gangsterów i niezrównoważonych kochanków – a wiec dla rzeczy, które świetnie sprawdzają się w kinie. I kino o historię Zoli się upomniało, tworząc bodaj pierwszą filmową adaptację tweeta.

I wszystko pewnie skończyłoby się happy endem, ale niestety nie zakończyło się, bo bogaty potencjał opowieści pełnej napięcia i zwrotów akcji gdzieś wyparował przez niemrawą reżyserię. Historia opowiadana jest nieśpiesznie, brakuje jej dynamizmu, na jaki zasługuje, a także odpowiednio wprowadzanych zwrotów akcji. To opowieść, której potrzeba rozmachu hollywoodzkiej pierwszej ligi, a reżyserska maestria Bravo to ewentualnie średniawka drugiej. Zamiast produkcyjnego mainstreamu otrzymujemy coś z pogranicza niezalu i standardowego kina gatunkowego.

Ale z pewnością warto docenić warstwę wizualną. Bravo dodaje całości posmaku taniego glamour, ekran świeci bowiem plastikowymi świecidełkami, co dobrze koresponduje z relacją z wypadu bohaterki do Ameryki B. Czyli do miejsca, gdzie piękne dziewczyny prostytuują się za grosze, przydrożne motele pełne są robactwa, a klientami stripteaserek niewypłacalni emeryci. Podróż to zaiste egzotyczna, pełna pułapek i niebezpieczeństw – podróż, która prowadzi pod skórę pozornego amerykańskiego dobrobytu, czyli do miejsce, gdzie niekoniecznie chcielibyśmy trafić.

Ocena: 6/10