„Ikar. Legenda Mietka Kosza” to film dwóch twórców – Dawida Ogrodnika i Leszka Możdżera. Ogrodnik ponownie, do czego zdążył nas już przyzwyczaić, znakomicie zagrał tytułowego bohatera, rozsadzając kadry, tworząc rolę większą niż film – jak kiedyś, również u Macieja Pieprzycy, w „Chce się żyć”. Ale kto wie, czy ważniejszym składnikiem filmu od jego gry nie jest muzyka, za którą odpowiedzialny jest właśnie Możdżer. To ona nadaje strukturę, prowadzi narrację, wynosi film na niebotyczne rejestry. Ale to nie może dziwić, jeśli kręci się film o muzyku, dla którego jazz był całym światem.
Rolę muzyki u Pieprzycy można docenić szczególnie wtedy, gdy milknie. Wtedy zazwyczaj historia skręca ku przeszłości – sprawozdawczo relacjonuje trudne dzieciństwo Kosza, jego zakochiwanie się w muzyce, nabywanie niebotycznych umiejętności. Można wtedy odnieść wrażenie, że reżyser wykonuje jazdę obowiązkową, odhacza wszystkie niezbędne elementy klasycznego filmu biograficznego. W tych momentach akcja wyhamowuje, a wręcz grzęźnie w mieliznach mdłego, stereotypowego biopicu. Ale gdy tylko ponownie wracamy do czasu, gdy rozgrywa się główna część akcji, czyli do przełomu lat 60. i 70., czyli momentu kiedy prosty, niewidomy chłopak ze wsi przyjeżdża do Warszawy, by stać się najlepszym pianistą jazzowym w kraju, wszystko na nowo rusza – pędzi niczym palce najlepszych pianistów po szachownicy klawiatury fortepianu.
Z tego rozpędu można byłoby wpisać „Ikara…” w cały nurt współczesnego polskiego kina biograficznego, w którym znaleźliby się „Bogowie”, „Sztuka kochania” czy „Najlepszy”. Film Pieprzycy jednak nie przypomina tych tytułów – nie sięga po gatunkowe rozwiązania, nie chce za wszelką cenę nas bawić, nie zależy mu na dramaturgicznym nerwie i hollywoodzkim sposobie opowiadania. Ma swój własny pomysł na pokazanie tej historii – robi to za pomocą muzyki. W tym celu minimalizuje dialogi, rezygnuje z linearnej narracji, nie bawi go zawiązywanie skomplikowanych supłów relacji między bohaterami. Korzysta raczej z mozaikowego sposobu opowiadania – od jednego utworu muzycznego do drugiego, od jednego koncertu do następnego. W ten sposób zapoznajemy się z pięknym umysłem Kosza, demonstrowanym światu za pomocą niezwykle sprawnych palców i wyjątkowego słuchu, który stał się zadośćuczynieniem za utratę wzroku.
Ale muzyka milknie nie tylko wtedy, gdy przenosimy się do czasu dzieciństwa, ale również gdy Kosz powoli traci panowanie nad swoim życiem. Staje się coraz bardziej samotny, przestaje grać, „kończy się” – jak mówi publika. Wtedy ponownie Pieprzyca wpada w mielizny klasycznej narracji, pozbawionej jednak tego wszystkiego, czym zachwycał Łukasz Palkowski w „Bogach” czy „Najlepszym”, czyli dramaturgii, dowcipu, narracyjnego nerwu.
W filmie wielokrotnie pada sformułowanie odnoszące się do gry na pianinie – technika jest ważna, ale w pewnym momencie trzeba zapomnieć o klawiszach i grać sercem; dopiero wtedy można polecieć naprawdę wysoko. Film wielokrotnie szybuje ku górze – gdy Ogrodnik pokazuje szczyty swojego aktorskiego kunsztu, gdy szalony jazz nasz oszałamia, gdy można docenić niezwykłą pracę scenografów i kostiumologów. Ale czasami zwyczajnie zaczyna spadać, ku zatraceniu. Gdy muzykę zastępuje słowo, improwizację banał, a szalony jazz koleiny konwencji.
Komentarze (0)