W Polsce powstaje niewiele filmów montażowych, złożonych z archiwaliów. Mistrzem tej formy jest bezsprzecznie Maciej Drygas, do którego „Jednego dnia w PRLu” dokument Tomasza Wolskiego wyraźnie nawiązuje. Autor „Zwyczajnego dnia” również postanowił pokazać jeden dzień w PRLu, ale kluczowe jest tu źródło pochodzenia materiałów. Wszystkie nagrania dźwiękowe i wizualne pochodzą z archiwum Służb Bezpieczeństwa, zarejestrowanych w okresie od 1956 do 1989 roku.
Znacznie ważniejsze od tego, co jest pokazane w filmie, jest perspektywa, z jakiej były kręcone prezentowane materiały. Na pierwszy rzut oka dokument przedstawia, właśnie, tytułowy zwyczajny kraj – za wiele nie różniący się od innych. Ludzie chodzą po ulicach, jeżdżą samochodami, przylatują, meldują w hotelach, robią interesy. Wszystko na pozór wygląda względnie normalnie. W głowie pobrzękuje jednak pytanie: dlaczego my to oglądamy? Dlaczego to zostało zarejestrowane? Szybko wrażenie „zwyczajności” pryska, a w jej miejsce pojawia się groza. Nie jest to jednak strach rodem z horrorów, raczej podskórny niepokój, który swoją kulminację będzie miał w finale.
Film ma strukturę odtwarzania wydarzeń z jednego dnia, a kolejne godziny odmierza powracające słowa zegarynki. Rano słyszymy, a raczej podsłuchujemy, bo wszystko, co zostało zarejestrowane, pochodzi z podsłuchów i ukrytych kamer, jak kobieta przypomina, by dziecku zrobić kanapki do szkoły. Potem pojawiają się nagrania z podejrzany procedur niedozwolonego handlu czy rejestracje przesłuchań pań domu, które dorabiają, sprzedając towary dewizowe sprowadzane przez mężów-marynarzy. Popołudniu oglądamy taśmę z podglądaną parą, która zatrzymała się w hotelu czy obywateli Azji na lotnisku w Warszawie.
Ale najgorsze wciąż przed nami. Dopiero w finale ostatecznie rozpada się mit „zwyczajnego kraju” – gdy docieramy do nagrań z przesłuchań, które zamieniają się w seanse werbunku donosicieli. Nie ma w tym przemocy, ani psychicznego znęcania. I chyba właśnie to jest najpodlejsze. Ubecy pozują na kumpli, najlepszych przyjaciół, którzy służą dobrą radą, wszystko mogą załatwić i poklepać po plecach. Wystarczy tylko mały podpisik, niewinne sprawozdanie z wyjazdu zagranicznego czy małe streszczenie ostatniego spotkania towarzyskiego. Pan się nie przejmuje, o tej sprawie zapomnimy, to nic takiego przecież, ale coś za coś, my jesteśmy w porządku, to i pan bądź w porządku, my pomożemy i pan pomoże.
Zwyczajność tej rozmowy poraża. W niej zawiera się cała istota poprzedniego ustroju, który przez zdecydowaną większość swojego trwania wcale nie uciekał się do fizycznej przemocy czy terroru. Wolał znacznie subtelniejsze metody, serwowane z uśmiechem na twarzy – zwyczajnie, powszednie, ale również powszechne. Wolskiemu idealnie udało się to uchwycić. Wydobył codzienne rozmowy, zwykłe sytuacje, błahe sprawy, które pokazywały, że to, co zwyczajne – takim w PRLu być nie mogło. Nie można było rozmawiać z rodziną mieszkającą za granicą, nie można było sprzedać karakuł, nie można było mieć romansu, nie można było podróżować – z miejsca stawało się bowiem podejrzanym.
W filmie Wolskiego jest coś perwersyjnego. Spoglądamy bowiem na codzienność PRL-u oczami ubeków. Podsłuchujemy prywatne rozmowy telefoniczne, śledzimy jeżdżące po Warszawie samochody, przyglądamy się spacerującym parom, wyławiamy z tłumu podejrzane jednostki, wreszcie bierzemy udział w przesłuchaniach, a nawet przeszukujemy pokoje hotelowe. Momentami wręcz można zapomnieć, że z tym spojrzeniem jest coś nie tak, że jest ono perwersyjne i niemoralne – właśnie wtedy, gdy przyglądamy się zwyczajnej codzienności. Ale to właśnie wtedy owe spojrzenie jest najpodlejsze, inwigilujące powszechność i codzienność. Wtedy też można zrozumieć, na czym polega ustrój totalitarny – na ciągłej i niewidzialnej opresji tego, co najzwyczajniejsze.
Komentarze (0)