„Tar” i „Duchy Inisherin” zdaje się dzielić wszystko – klimat, realizacja, a nawet poziom. Ale jest również coś, co je łączy – miłość do muzyki i obecność w historii dość nieoczywistych duchóch. Przeczytajcie o dwóch filmach z programu Camerimage 2022:
Tar, reż. Todd Field
To bardzo niepozorny film. Kino dla cierpliwych. Choć od samego początku czuć jakąś majestatyczność tej historii. W końcu bohaterka jest zdecydowanie ponadprzeciętna. Lydia Tar jest światowej sławy kompozytorką i dyrygentką, która prowadzi bodaj najlepszą orkiestrę na świecie – berlińską. Do tego realizuje się również na terenie kultury popularnej, jest jedną z nielicznych EGOT-ów. Nie googlujcie, to postać całkowicie fikcyjna. Zbyt doskonała, by istnieć.
Tę prawie trzygodzinną opowieść można czytać na różne sposoby. Jako anatomię strącania z piedestału, jako bardzo współczesną opowieść o mediach i ich metodach działania, jako kolejny zapis obyczajowych skandali. To nadal nie mówi wszystkiego o tym filmie, bo to także wiwisekcja kulturowego kolonializmu, gry sił, wejrzenie w świat sztuki wysokiej, który nie rządzi się jakością, lecz przemocą na różnych poziomach: płci, wieku, pozycji, rasy. Jednocześnie to trzymające w napięciu, niczym rasowy thriller, studium złych wyborów. A także historia o lękach, traumach i… duchach.
„Tar” to wyjątkowo gęsty film, wręcz smolisty, pełen znaczeń, kontekstów, ale podczas seansu ma się poczucie obcowania z dziełem czystym, wyważonym, eleganckim, wręcz pedantyczny – jak jego bohaterka, która jest ucieleśnieniem dobrego smaku, opanowania i emocjonalnego chłodu. Ale ta powierzchnia to pozór, pod którym bulgocze emocjonalny wulkan.
Aby uchwycić to rozchwianie potrzebna była wybitna współpraca między reżyserem – niezwykle świadomy oczekiwanego efektu – operatorem i aktorką. I ta współpraca zaistniała na niebotycznym poziomie. Todd Field cyzeluje każdy dialog, scenę, kadr. Zmienia rytm opowieści, jak wytrawny dyrygent. Wprowadza wielominutowe sceny niby błahych pogawędek, jednoujęciowe wykłady o istocie kompozycji, uczone dysputy, by za chwilę wsiąknąć w niepokojący świat wyobrażonych niepokojów. Łączy emocje z matematyczną precyzją – jak muzyka. Wszystko po to, by w odpowiednim momencie wyprowadzić nas z równowagi, zamazując świat imaginacji i rzeczywistości.
W tym przebijaniu się przez pozory, gry i fikcje pomaga mu operator, Florian Hoffmeister, który tworzy ten chłodny, elegancki, niepozorny świat, jednocześnie nasycając go ciepłem i licznymi, choć zakamuflowanymi, znaczeniami. Ale „Tar” to przede wszystkim Cate Blanchett, dla której to być może najlepsza rola w dotychczasowej karierze. Aktorka idealnie wygrywa napięcie między chłodnym intelektualizmem, a żarem pragnień, ambicji i strachu. Dyrygowanie, granie, długie dialogi bez cięć, setki specjalistycznych słów i niekończące się intelektualne dysputy – to wszystko wygląda i brzmi niezwykle lekko i przekonująco. Dzięki temu „Tar” ma tak wielką siłę oddziaływania.
Ocena: 8/10
Duchy Inisherin, reż. Martin McDonagh
Kto zna dotychczasową filmografię autora ten może mieć konkretne oczekiwania. Dotychczasowe filmy McDonagha to czarny humor, akcja, skomplikowane narracyjne struktury, skrzące się błyskotliwością dialogi i fabularne niespodzianki. W „Duchach z Inisherin” pozostał z tego jedynie czarny, niekiedy wręcz smolisty, humor. Resztę zastąpiła melancholia, ciepło i wzruszenie.
Trzeba przyznać, że wspomniany humor, który pozostał z dawnych filmów McDonagha, to najlepsze, co w „Duchach” znajdziemy. Fabuła opowiada o dwóch przyjaciołach, z których jeden, pewnego dnia, oznajmia, że przestał lubić swojego dotychczasowego kompana. Mniej rozgarnięty Padraic stara się dociec, skąd taka nagła zmiana w jego kumplu. Colm jednak nie żartuje, mówi, że jeśli tylko Padraic zacznie się napraszać, zacznie odcinać sobie kolejne palce. Humor tkwi przede wszystkim w dobrej roli Colina Farrela w roli wioskowego głupka i bezwzględnej konsekwencji Colma.
Na fabułę składają się kolejne próby Padraica rozwiązania zagadki i borykanie się z miejscową ludnością irlandzkiej wyspy. W międzyczasie słuchamy tamtejszej muzyki, oglądamy zielone krajobrazy i spędzamy czas między osłami i psami – słowem: za wiele się nie dzieje. I to jest wielkie zaskoczenie i rozczarowanie, bo fabuła „Duchów” nie tyle jest minimalistyczna, co statyczna, zbudowana wokół jednego motywu, który nawet na dobrą sprawę nie jest rozwijany. Colm składa deklarację i jest w tym konsekwentny. Podobnie jak autor, który zapowiada pewne wydarzenia i do nich dąży. Brakuje to jakiegoś rozwinięcia, zaskoczenia, zwrotu akcji. Całość natomiast kończy się w momencie, gdy film dopiero powinien ruszyć z kopyta.
Co gorsza, tworzona w filmie metafora jest więcej niż oczywista. Akcja rozgrywa się podczas wojny domowej, której upostaciowieniem na ekranie jest konflikt między najlepszymi przyjaciółmi. Dalekie echa wybuchów są powtórzeniem ostrych słów wypowiadanych przez dwójkę niegdysiejszych kumpli. I w tym momencie brakuje jakiegoś rozwinięcia, głębszej myśli czy analizy. Paralele są tak oczywiste, że trudno je przeoczyć.
Jedyne, co ratuje, prócz humoru, ostatecznie ten film to melancholia i ciepło, którymi przełamywany jest bojowniczy klimat filmu. Bo ostatecznie można tę prostą historię interpretować również jako nieoczywistą walkę o przyjaciela. Starszy i mądrzejszy mężczyzna wie, że jego młodszy kompan ma przed sobą jeszcze całe życie, w przeciwieństwie do niego. Jego odcięcie się od przyjaźni, a tym samym od całodniowego spędzaniu czasu na niczym, ma zmobilizować Padraica to ruszenia z życiem na przód. Colm, w imię przyjaźni, jest nawet w stanie poświęcić swoje palce, dosłownie kołacząc nimi o drzwi, by w końcu przebudzić swojego kompana.
Ta wymowa filmu jest jednak głęboko skryta pod monotonną, wręcz senną i całkowicie płaską fabułą, której nie jest w stanie uratować ani dobre aktorstwo, ani humor, ani nieoczywista przyjaźń.
Komentarze (0)