Ostatni dzień festiwalu była tak dobry, jak cała tegoroczna edycja. Choć podczas niego obejrzałem jeden z najsłabszych filmów imprezy, pozostałe filmy mi to wynagrodziły. Szczególnie „Manchester by the Sea”, któremu życzę całego worka Oscarów. Podczas ostatniego seansu udało mi się również nadrobić zwycięski dokument, traktujący o bezkompromisowym Franku Zappie. Stawkę uzupełniły niezwykle ryzykowna, niezależna czarna komedia „Joshy” i film, na którym również głośno się śmiałem, choć nie taki był zamysł reżysera, czyli „Stylistka”.
Manchester by the Sea, reż. Kenneth Lonergan
Ten film składa się z warstw, które, jedna po drugiej, odsłania przed widzami reżyser z wirtuozerską precyzją. Poznajemy bohatera, który na pierwszy rzut oka wydaje się dziwakiem i odludkiem. Lubi wszczynać w barach nieuzasadnione bójki, jest nieczuły na zaloty płci pięknej. Poznajemy go, gdy dowiaduje się o śmierci brata, którą przyjmuje niemal z obojętnością. Reżyser powoli odsłania kolejne pokłady tajemnic, które uzasadniają jego emocjonalny chłód. W odpowiednich momentach sięga po retrospekcje, kiedy indziej podsyca naszą ciekawość krótkim dialogiem czy celną obserwacją. Pomału, ze sceny na scenę, poznajemy jego wstrząsającą przeszłość. Co ciekawe, reżyser nie skupił się na rekonstrukcji losu głównego bohatera, znakomicie granego przez Caseya Afflecka. W centrum opowieści znajduje się jego relacja z bratankiem, którym ma się zająć po śmierci brata. Mimo dramatyzmu ukazywanych wydarzeń, wielkiego nagromadzenia bólu i cierpienia, film odznacza się niewiarygodną lekkością i humorem, który nie tyle rozładowuje wielkie napięcie, co przybliża snutą opowieść życiu. Bez niewymuszonych, lecz niezwykle zabawnych dowcipów, które wynikają z prozy życia, znakomicie uchwyconej przez reżysera, historia bohatera mogłaby się przemienić w nazbyt melodramatyczną tragedię, której nie dałoby się unieść. „Manchester by the Sea” jest przykładem kina wręcz doskonałego, gdzie każdy element do siebie pasuje i został znakomicie wykonany: poczynając od scenariusza, a na grze aktorów kończąc.
Stylistka, reż. Olivier Assayas
Assayas ewidentnie zakochał się w Kristen Stewart i podejrzewam, że już każdy jego następny film będzie miał w obsadzie tę właśnie aktorkę. Jak każdy zakochany, Assayas ewidentnie stracił głowę i nie wie, co czyni. Jego „Stylistka” jest na to najlepszym dowodem. Pal licho, że to film o duchach zrobiony w tonacji całkowicie serio. Zaakceptowałbym Stewart w roli medium czekającego na sygnał z zaświatów od swojego brata bliźniaka – jest w tym nawet jakiś dziwaczny, lecz intrygujący pomysł. Jednak ten film grzeszy na każdym kroku i to nie tylko, gdy wręcz fizycznie obmacuje Stewart kamerą, upajającą się momentami, gdy grana przez aktorkę bohaterka zmienia ubrania, czy rozbiera się u lekarza. Reżyser łączy ze sobą niepowiązane wątki, które są prowadzone bez ładu i składu. Są tu tak absurdalne sceny, jak esemesowanie z duchem zmarłego brata poprzetykane nagle pojawiającym się morderstwem czy jakimiś zakochanymi, zdesperowanymi męskimi postaciami. Nic tu się nie klei, wątki się urywają, a z ekranu padają coraz bardziej absurdalne dialogi. Zamiast straszyć, czy angażować emocjonalnie – film zwyczajnie śmieszy. Nie powiem, bawiłem się znakomicie, ale chyba nie o taki odbiór reżyserowi chodziło.
Joshy, reż. Jeff Baena
Bardzo ryzykowny projekt, który mógł zakończyć się paradą złego smaku i niestosownych żartów. Opowiada o grupie znajomych, którzy zjeżdżają się na wspólną, męską imprezę w terminie, gdy mieli celebrować wieczór kawalerski jednego z nich. Jednak spotykają się z innego powodu, gdyż do ślubu nie dojdzie – przyszła panna młoda cztery miesiące wcześniej popełniła samobójstwo w dzień urodzin swojego narzeczonego. Nad trzema imprezowymi dniami unosi się widmo depresji i żałoby. Nie przeszkadza ono jednak dobrej, suto zakrapianej alkoholem i poprawianej narkotykami zabawie. Nie brakuje stałych elementów stereotypowego wieczoru kawalerskiego, jak choćby zamawianych prostytutek. Nie jest to jednak wariacja na temat „Kac Vegas”, lecz kino wyrastające z estetycznego zaplecza amerykańskiego kina niezależnego. Dlatego jego siłą są trafione dialogi i niesztampowi bohaterowie. Z każdą minutą humor robi się coraz cięższy i czarniejszy, zapowiadając wstrząsający finał. Po napisach końcowych można czuć dyskomfort – nie jednak z powodu przekroczenia granicy przyzwoitości, lecz wymieszania skrajnych emocji. Pod tym względem „Joshy” przypomina „Manchester by the Sea”, bo potrafi przełamać tragedię humorem, by za chwilę ponownie uderzyć widzów w twarz mocną sceną. Tym, co różni oba filmy jest proponowany rodzaj humoru – u Lonergana jest on subtelniejszy i wynika z prozy życia, u Baena natomiast jest znacznie ostrzejszy i bardziej bezkompromisowy.
Udław się tym pytaniem. Frank Zappa własnymi słowami, reż. Thorsten Schütte
Brakuje we współczesnym rock’n’rollu takich postaci jak Frank Zappa – które nie tylko wyznaczają nowe drogi w muzyce, tworzonej z prawdziwą pasją, ale również potrafią inspirować i wyrażać własne, bardzo osobiste zdanie na temat otaczającego ich świata w sposób absolutnie bezkompromisowy. Dobrze jednak, że powstają o nich dokumenty, które przybliżają ich sylwetki, a przy okazji wskazują na podobieństwa aktualnej sytuacji politycznej do tej sprzed lat. „Udław się tym pytaniem” jest montażem wypowiedzi tego trickstera muzyki, który stylizował się na błazna, ale w rzeczywistości uprawiał nieco zapomnianą sztukę wolnomyślicielstwa. Nieustannie uciekał od jakichkolwiek szufladek – nie dał się zamknąć w przegródce z ekscentrycznymi gwiazdami rocka. Choć często śpiewał o narkotykach, prywatnie był ich wielkim przeciwnikiem – podobnie jak wszelkich przejawów cenzury. Najważniejszą dla niego wartością była wolność – wypowiedzi, osobista i kreowania idei. W pewnym momencie mówi, że prawicowi politycy, tak troszczący się o nienarodzone życie, zupełnie nie przejmują się nienarodzonymi ideami, starając się prewencyjnie poddawać je aborcji. Nie bał się dobitnie mówić tego, co myśli, wykorzystując w tym celu coraz bardziej kontrowersyjnych narzędzi. Jego twórczość balansuje na granicy popu i muzycznej awangardy, a jego zespół można nazwać dodekafonicznym rock-bandem. Dobrą decyzją było całkowite oddanie pola Zappie, który nieustannie mówi do widzów z ekranu. Momentami jednak do montażu materiałów archiwalnych wkrada się chaos – trudno odnaleźć logikę w porządkowaniu materiału audiowizualnego. Film zyskałby na klarowności, gdyby w jakiś sposób ujarzmić bogactwo wizualiów. Schütte się to nie udało, ale z drugiej strony, chyba nie ma osoby, która potrafiłaby zamknąć Zappę w jakiekolwiek ramach.
Komentarze (0)